piątek, 19 marca 2021

Świat według Wikinga #7: Mrok Snydera w poszukiwaniu sprawiedliwości

 


Jest piątek, 19 marca. Wczoraj, według fanów DCEU (DC Extended Universe - filmowe uniwersum DC), świat wywrócił się do góry nogami, świat poznał prawdziwe kino superbohaterskie. Ja zaś, jako naczelny hejter tego paździerzowatego uniwersum, postanowiłem sprawdzić: czy koniecznym było, by Snyder wypuścił swoją wersję "Ligi Sprawiedliwości"?


W 2017 roku na ekrany kin trafił film "Liga Sprawiedliwości", który okazał się kooperacją dwóch, totalnie różnych reżyserów. Pierwsze materiały nakręcił Zack Snyder, który jednak musiał wycofać się z projektu, ze względu na rodzinną tragedię. Wszyscy doskonale znamy jego styl: mrok i slow motion. Jego miejsce zajął twórca m.in. przeciętnych "Avengers" (jeden ze słabszych filmów Marvela), Joss Whedon. Człowiek bez stylu, który niby śmieszkuje w swoich dziełach, ale rzadko się to dostrzega. No i materiały stworzone przez obu panów miały dostarczyć nam "Ligę Sprawiedliwości" - to na pierwszy rzut oka nie mogło się udać. Dwóch różnych reżyserów, dwie różne wizje i tylko dwie godziny projekcji. No i się nie udało. Na ekrany trafił, nawet jak na standardy DCEU, film paździerzowy, który zamiast cieszyć nas, ludzi oczekujących na zjednoczenie drużyny, nudził nas na śmierć. Tam nic się nie trzymało kupy, wyszło dramatycznie.

Nie tylko ja, naczelny hejter DCEU, to dostrzegłem. Ludzie rzucili się na Whedona, że spieprzył film i rozpoczęli słynną już kampanię "#ReleaseSnyderCut". Hasztag osiągał szczyty popularności, pomału aktorzy zaczęli potwierdzać, iż Zack nakręcił masę materiału, która nie trafiła do wersji Whedona. No i po wielu bojach, dzięki pomocy HBO Max, dla której to platformy "Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera" (bo tak nazywa się w Polsce ten film) miała być ogromnym skokiem popularności, widzowie dopięli swego. Od wczoraj możemy oglądać efekt finalny.

"Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera" to kino lepsze od "Ligi Sprawiedliwości Jossa Whedona". Ale, ale! Nie rozpędzajcie się, nie przeczytacie, jak przepraszam tu DCEU. Bo owszem "Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera" jest lepsza od "poprzednika", ale to wciąż nie jest kino godne tak kultowych postaci jak Batman czy Superman. Reżyser serwuje nam prawie czterogodzinny (!) film, który nikogo nie zaskoczy. Fani Snydera będą zapewne zadowoleni, bo jest mrok i slow motion, pozostali zaś będą chcieli przewinąć większą część obrazu, bo w wielu momentach wkrada się tu sporo nudy.

Ba, oglądając "Ligę Sprawiedliwości Zacka Snydera" prawie nie odczułem, że to jakaś nowa wersja. Niby trwa nie dwie, a cztery godziny, a czułem się tak, jakbym oglądał "poprzednika", gdyż niewiele "nowych" scen coś tu do fabuły tak naprawdę wniosło. Owszem, wydłużono prezentację bohaterów i motyw zbierania drużyny, ale szczerze? Ja różnicy nie widzę. Tak, jak w "poprzedniku", tak i tu powstanie Ligi wydaje się zwyczajnie wymuszone i nudne. Ani przez chwilę tego filmu nie czułem, by do pokonania potworów z Painta (ale o efektach specjalnych za chwilę) i Stepującego Wilka (jakoś tak się ten gagatek nazywał) potrzeba było aż tyle luda. Wystarczyło wysłać Thora. A nie, to nie to uniwersum. 

No i to, ponownie, jest problem tego filmu. Nie czułem ŻADNEJ więzi z ŻADNYM z bohaterów. Oni są tu po prostu nudni, pozbawieni charyzmy, totalnie im się nie kibicuje. No ok, Momoa był idealnym castingiem do roli Aquamana, co widzieliśmy w jego solowym filmie, ale tu? Porażka! Affleck jako Batman to patola: chłop totalnie nie pasuje ani jako Wayne ani jako Gacek; nie ma jaj by udźwignąć tę postać i pomimo większej ilości materiału w "nowej" wersji, można się tylko utwierdzić w przekonaniu, że był to fatalny casting. Gal Gadot bardzo lubię, ale cholernie nie podoba mi się jako Wonder Woman: ani w gównianych solowych filmach (oba oceniłem na 1/10), ani w "Lidze". Cavill jako Superman? Ok, był kapitalny w "Człowieku ze Stali", ale w "Lidze Sprawiedliwości", w każdej scenie, ma minę, jakby pilnie potrzebował udać się do toalety na "dwójkę". Ezra Miller jako Flash i Ray Fisher jako Cyborg? Szkoda słów, bo to, obok efektów specjalnych, najsłabsze ogniwa filmu - kolesie są tak samo irytujący, jak przemówienia Vateusza. No i ten nieszczęsny Jesse Eisenberg... Typ ma talent, to już wiemy, ale wciąż zagadką pozostaje, co chciał osiągnąć TAKĄ kreację Luthora? To jakaś padaka. Tak naprawdę z aktorów można wyróżnić tylko Jeremy'iego Ironsa, który portretuje Alfreda - PRZYNAJMNIEJ jest zabawny, ma fajne teksty. Reszta obsady to chodzące drzewa, które snują się bez celu po ekranie, by nagle zacząć walkę z Paintem.

No bo nie powiecie mi, że te potwory to ktoś na poważnie projektował? Przecież ja, w Paincie, zrobię to lepiej. Oto dowód:



No i od razu widać, że przy efektach specjalnych w "Lidze Sprawiedliwości Zacka Snydera" pracowali amatorzy. Serio, mamy XXI wiek, komputery mają moc równą stu mózgom Einsteina, a w świecie DCEU wciąż królują greenscreen (widoczny praktycznie w KAŻDEJ scenie) oraz potwory, których wstydziłby się projektant smoka z polskiego "Wiedźmina". Niby "Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera" wraz z dokrętkami kosztowała naprawdę grube setki milionów, jednak tego na ekranie nie widać. Efekty są totalnie paździerzowe! A wiecie co jest gorsze? Zamiłowanie Snydera do slow motion i oglądanie tych efektów w zwolnionym tempie. Mi, osobiście, wstyd byłoby to wypuścić jako gotowy produkt. No chyba, że hajs z efektów poszedł na dostarczanie browarków dla Momoi - to wtedy wybaczam. "Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera" jest ostatecznym dowodem na to, że wszyscy zdolni twórcy efektów specjalnych pracują dla Marvela, a przy filmach DCEU zatrudnienie znaleźli chyba krewni Obajtka. No co? Może tu też kogoś wcisnął.

Ok, gdyby chociaż scenariusz był super, dałoby się wybaczyć te efekty. Ale, jak wspominałem wcześniej, ten film nic nie zmienił, prócz tego, że trwa cztery godziny. Nie odczujesz tu, że Snyder MUSIAŁ wypuścić ten film. Owszem, nie zaprzeczę, że, o dziwo, dość szybko mi seans zleciał, ale dziś już nic z niego nie pamiętam. Doskonale wiecie, jak Marvel budował wszystko pod "Avengers: Endgame" i wiemy, że wyszło z tego arcydzieło. DCEU też chciało mieć swoich "Avengers", no, ale nie pykło. Ale jak to miało pyknąć, jak scenariusz generowali w Scenariusz Maker wersja 1.0? Dialogi powodują, że łapiemy facepalma z żenady, portrety psychologiczne bohaterów nie istnieją, a gdy dochodzi do finalnej bitwy, to zbyt szybko mija i nie czuć, że trwa właśnie walka o przyszłość Ziemi. Ale, ale, ale! Pamiętacie pewnie, jak na wikingofejsie hejtowałem fakt, że Snyder sam przyznał, że nie nakręcił zakończenia dla tego filmu? Twierdził, że "Liga Sprawiedliwości" miała być trylogią i że nie byłby w stanie jej zamknąć w jednej, nawet czterogodzinnej, produkcji. A najśmieszniejsze jest to, że w filmie, właśnie najlepiej wypada... epilog! Te ostatnie kilkanaście minut w świecie przyszłości jest naprawdę fajnie zrobione i faktycznie mogło stanowić podwaliny pod lepszą historię. Jak wyglądałaby "dwójka" jednak już nigdy się nie przekonamy. Ale za to zostajemy z bardzo fajnym, cliffhangerowym, zakończeniem. Tu serio nie ma ironii - serio mi się to podobało.

Podobnie zresztą muszę pochwalić soundtrack. Junkie XL, tak jak i przy "Mad Max: Na drodze gniewu", odwalił zajebistą robotę! Śmiało można stwierdzić, że muza ratuje nawet te najgorsze momenty produkcji, bo kompozytor idealnie potrafił wyczuć dynamikę scen, dopasowując nuty do ekranowych wydarzeń. Aaaa, zapomniałem dodać: Junkie XL zastąpił Danny'ego Elfmana, który robił ścieżkę dźwiękową do "Ligi Sprawiedliwości Jossa Whedona" - to była prawdziwa dobra zmiana. I nie powiem: to było ogromne, pozytywne, zaskoczenie w przypadku tego filmu. Soundtrack jest serio kozacki i bardzo chętnie przesłucham go sobie również poza filmem.

Czy zatem warto, w ostatecznym rozrachunku, obejrzeć "Ligę Sprawiedliwości Zacka Snydera"? Jeśli napisałbym, że macie olać ten film, skłamałbym. Te cztery godziny zleciały mi, mimo dłużyzn i masy wad, dość szybko, nie przysnąłem, obejrzałem całość w zasadzie za jednym ciągiem (z jedną przerwą na wyjście do miejsca, gdzie król piechotą chadza). Tak, jest to lepsza rzecz niż ten zlepek Whedona, ale nawet to nie wystarcza, by dosięgnąć poziomem do najsłabszych filmów MCU. To cztery godziny kiczowatego kina DCEU i cztery godziny odpowiedzi na pytanie, że bez "Snyder Cut" też byśmy mogli egzystować. Film dostaje ode mnie, i tak wysokie, 5/10, bo mimo wszelkich wad, to i tak kino lepsze niż "dzieła" Patryka Vegi :D A tak serio? Jeśli nie macie przekonania, czy dacie radę to przetrawić, to film podzielony jest na rozdziały, zatem śmiało możecie też to potraktować jako miniserial. I to jest dobra opcja.

Aaaa, zapomniałbym o słynnym mroku! Film otrzymał kategorię "R" i... wciąż nie wiem za co. Krwi tu prawie nie uświadczycie, padają ze dwa "fucki", ale tak poza tym, nie ma tu nic, co nie dałoby się podpasowąć pod PG-13. Także słaby chwyt marketingowy ze strony HBO Max - widywałem brutalniejsze PG-13.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz