Kiedy w roku 793 n.e. wikingowie łupili Lindisfarne i grali w gry towarzyskie z mnichami (pokroju: ucieknij przed lecącym toporem) nie spodziewali się, że w 2020 roku, w Polsce, pewien typ, co to go "Wikingiem" ludzie mianowali też będzie się dobrze bawił... ale na festiwalu filmowym, gdzie krew widzów się nie leje. Jaki sens ma ten wstęp? Też nie wiem. Wiem jednak, że czwartek i piątek przyniósł nam wiele dobrego, o czym mogliście przekonać się we wczorajszym wpisie. A jak było z sobotą i niedzielą?
SOBOTA
Budzę się z rana z typowymi przemyśleniami: dlaczego zaraz poniedziałek, dokąd tuptają jeże, czy świat zostanie zaatakowany przez kosmiczną rasę zmutowanych rekinowielorybów, które wyłonią z Neptuna, by zjeść wszystkie palmy na ziemi? Po tych filozoficznych rozważaniach, po paru głębszych łykach... kawy (a co myśleliście, alkoholicy?), mogłem przystąpić do kolejnego najazdu na Łódź w Poznaniu.
"Mroczne Wody"
Czy są ludzie, którzy nie lubią Marka Rufalskiego? No dobra, wyborcy Trumpa go nie lubią (ale kogo oni lubią?), ale reszta? No nie da się typa nie lubić, jak się kocha kino. "Mroczne Wody" były dla mnie zatem punktem obowiązkowym. I nie zawiodłem się. To kapitalne, oparte na faktach, kino prawnicze, które spowoduje, że złapiecie srogiego doła. Z pozoru wydaje się, że nie jest to kino ciężkie - mieliśmy już przecież wiele razy styczność z produkcjami, w których jednostka musi walczyć z potężnym koncernem o to, by ludzie poznali prawdę. W przypadku filmu "Mroczne Wody" jest jednak trochę inaczej. To kino, które spowoduje, że nie będziecie już się zastanawiać czy wolicie kawę czy herbatę, a skupicie się na tym, ile chemii władowano już w Wasze ciało. Znaczy, każdy z nas zdaje sobie sprawę z tego, że każdego dnia mamy styczność z jakimś toksycznym gunfem, ale w przypadku "Mrocznych Wód" mówimy o pierwiastku, z którym jesteśmy na "Ty". To smutna historia kilkudziesięcioletniej walki o prawdę - fakt, bardzo chaotycznie poprowadzona przez reżysera (co niezwykle irytuje!), ale jednak cholernie mocno ratowana przez aktorów, zdjęcia, wiele fenomenalnych scen. Film ten należy znać. Film ten należy polecać. Ode mnie: 8/10.
"Pobij diabła"
Nie, nie jest to dokument o tym, jak to Krucjaty Różańcowe, czy inne takie dziwne organizacje działające w ponoć cywilizowanym kraju, pozywają non-stop Nergala za obrazę uczuć religijnych. Nie jest to też film o tym, jak Tomasz Karolak z kałachem w ręku schodzi do piekieł by wystrzelać wszystkie diabełki, a na koniec rozwalić głowę szatana. "Pobij diabła" to film z 1953 roku, z m.in. Humphreyem Bogartem i Peterem Lorre, opowiadający o grupie oszustów, którzy chcą zawładnąć afrykańskimi złożami uranu. Tak, mniej więcej, prezentuje się zarys fabuły. I trzeba przyznać, że pierwsza połowa filmu to absolutne sztosiwo. Dzieje się wiele, bohaterowie mają między sobą fajne interakcje, intryga zdaje się gęsta. Niestety, potem wszystko siada, staje się przewidywalne, a część scen jest, po prostu, idiotyczna (Afryka). Potencjał był, jednak ekipa filmowa chyba zbyt mocno zaczęła delektować się włoskim stylem życia i zapomniała utrzymać ten film w ryzach. Szkoda. Ode mnie: 5/10.
"Asystentka"
Oglądając ten film chyba każdy z nas ma jasne skojarzenia na temat tego, kto jest szefem tytułowej asystentki. Legendarny producent, człowiek wydawać by się mogło nie do ruszenia, zniszczony przez kobiety, które zdecydowały się powiedzieć "dość", które chciały pokazać światu, kim tak naprawdę jest Harvey W. (nazwiska nie napiszę, bo brzydzę się tą kreaturą). Prezentowane dzieło widzimy z perspektywy tytułowej asystentki, która również chce zachować się jak przyzwoity człowiek i opowiedzieć o tym, co dzieje się w firmie. Czy jednak "szara myszka", z jaką mamy tu styczność, jest w stanie cokolwiek zrobić? Czy ważniejsza okaże się kariera (kserowanie, zamawianie posiłków, umawianie spotkań, sprzątanie kanapy...) czy wyplenienie zła? Reżyserka Kitty Green stawia nam te pytania - jak zachowalibyśmy się my? Co byśmy wybrali? "Asystentka" mogła być kinem wybitnym, jednak nie do końca mi to kino wybrzmiało. Mamy tu bowiem, niestety, do czynienia z typową "chorobą" kina artystycznego. Reżyserka pozostawia nas z pytaniami, na które nie odpowiada, urywając finał, by zostawić widza z majndfakiem. Nienawidzę takich zabiegów! Ok, fajnie, że chcecie zmuszać widzów do refleksji, ale, na Odyna, róbcie to z sensem! W przypadku "Asystentki" otrzymujemy film, który jest świetnie prowadzony, po czym, po jednej decyzji bohaterki, dzieło to się kończy. Nie dowiadujemy się, co z innymi bohaterkami/bohaterami, nie widzimy skutków decyzji, po prostu "the end" i nara. Tak, jak wspominałem - mogliśmy otrzymać kino wielkie, wystarczyło je wydłużyć o 10/15 minut i logicznie zakończyć fabułę. A tak? Znowu to samo... Ode mnie: 6/10.
"Slalom"
Chcieliście krwi? To będzie! Dawno żaden film aż tak mnie nie wkur.....! Zaczyna się to bardzo ciekawie: pogubiona bohaterka, rzucona w nieprzychylne środowisko, dąży do tego by stawać się lepszą, coraz mocniej wpływając na swojego trenera. Ale... Bohaterka ma 15 lat, jest niedojrzała, rozbita emocjonalnie, ma matkę, która wydawać by się mogło, że najchętniej by się jej po prostu pozbyła. No i mamy trenera - oczywiście starszego, z niby ułożonym małżeństwem, ale niestabilnego psychicznie. Tak, to dokładnie zmierza do tego, o czym myślicie. Temat był mocny, to temat, który TRZEBA poruszać, a takich SKURWYSYNÓW ostro karać. To oczywiste. Jednak co robi reżyserka (mocno mnie zdziwiło, że film ten nakręciła kobieta)? Zamiast pozostawić widza z niedopowiedzeniem, nie ukazywać bezpośrednio wszystkiego, co zachodzi (ktoś tej Pani chyba nie wyjaśnił zasady, że jak widz czegoś nie widzi, jego psycha zaczyna mocniej działać), otrzymujemy granat bez zawleczki wsadzony prosto w nasze usta. Lubicie patrzeć na sceny, jak dziewczyna doprowadza do (oczywiście dosadnie pokazanego) wytrysku starszego kolesia? Lubicie patrzeć na sceny seksu pokazane w zasadzie na turbozbliżeniu? Widać, Pani reżyser ma jakąś obsesję na takim punkcie, bo wali nas tym prosto w ryj. W pewnym momencie staje się to już tak niesmaczne, że aż chce się wyłączyć to coś. Czy naprawdę sceny molestowania (choć potem niekoniecznie) należy pokazywać aż tak dosadnie?! Nie, nie chcę wyjść tu na jakiegoś konserwę (konserwatyzm i ja to jednak spore przeciwieństwo), ale to co zrobiła w tym filmie Favier, jest po prostu chore i świadczy o poważnym problemie reżyserki. Piętnujmy molestowanie, piętnujmy wszystko co złe - ale, na Odyna, nie pokazujmy tego w filmach w takim obleśnym i niesmacznym stylu! Omijajcie to coś bardzo szerokim łukiem! Ode mnie: 1,5/10 (nie mogę dać "jedynki", bo początek filmu jest naprawdę dobry, a fabuła wciąga - potem następuje jednak wylew).
NIEDZIELA
Dzień lenia? Nie na FKA! Halo, przecież filmy same się nie obejrzą! Nawet, jeśli mogą to być dzieła, po których chce się sobie wydłubać oczy...
"Sole"
Lejemy krew dalej! W przypadku "Sole" mamy do czynienia z tym, co w kinie irytuje mnie najbardziej: z wydmuszką, która udaje, że jest ambitna. Mamy tu cały zestaw pseudoartystycznego dzieła: fabułę, która mogła trwać 15 minut, długie, smutne kadry, bohaterów z minami a'la Steven Seagal i tematykę, która jest bardzo istotna, ale została potraktowana jak szrot. "Sole", polsko-włoska koprodukcja, to typowy przykład kina, które chce, a nie może. Chce, bo jednak w zarysie fabuły mamy ciekawą, acz trudną historię. A nie może, bo reżyser jest na tyle beznadziejny, że sam nie wie, co chce pokazać i jak chce to pokazać. To dzieło zmarnowanego potencjału, bo ktoś stwierdził: "halo, zróbmy z tego kino artystyczne". Szkoda, że nikt z produkcji nie wiedział, jak powinno wybrzmiewać kino artystyczne. Główna bohaterka totalnie nas nie obchodzi (a chyba nie o to chodziło, panie Sironi!), główny bohater jest bardziej irytujący niż ozdoby świąteczne w marketach dostępne już w październiku, a fabuła gna tak szybko, że wyprzedziłby ją nieporuszający się ślimak. Tworzenie takich filmów i określanie ich mianem "ambitnych" powinno być karane więzieniem. Ode mnie: 2/10.
"Oczy Orsona Wellesa"
Mark Cousins już na stałe wpisał się w historię kina tworząc kultową już "Odyseję Filmową". Co mogło zatem pójść nie tak, gdy ten ziomek zabrał się za dzieło o człowieku, którego za życia nikt nie cenił, a po śmierci stał się Legendą? Jak się okazuje, sporo... Zacznijmy od tego, że "Oczy Orsona Wellesa", określane mianem filmowego eseju, są jednak bardziej formą listu miłosnego Cousinsa do twórcy "Obywatela Kane'a". Reżyser opisuje nam swoją ekstazę, ukazuje ukryte symbole w dziełach Wellesa, przyrównuje jego role do jego życia. Ogółem: pomysł wyborny. Można się wiele dowiedzieć, można zwrócić uwagę na wcześniej pomijane detale. Można... o ile się nie zaśnie (a mi się to prawie zdarzyło). Nie zrozumcie mnie źle: kupuję w pełni formę tego filmu - jest fajna i oryginalna. Nie kupuję jednak tego, dlaczego ktoś, kto akceptował finalną formę tego dzieła, nie stwierdził: "Mark, Twój pomysł jest genialny, ale zatrudnimy profesjonalnego aktora do odczytania kwestii". Wiem, to miała być osobista forma, ukazanie relacji Cousins-Welles, ale kurde, głos reżysera jest tak jednostajny, smętny i bezbarwny, że zamiast jarać się kolejnymi odkryciami Marka, autentycznie zaczynamy przysypiać. Zero charyzmy, zero modulacji głosu, no czysty dramat... Gdyby jeszcze ten film trwał tak koło 40 minut, to dałbym radę to przeżyć - ale to trwa prawie 2h! Dwie godziny słuchania tego smętnego, nudnego głosu powoduje, że wytrzymanie bez przymknięcia powiek jest równie trudne, jak zdobycie Everestu zimą... w klapkach na nogach. Kupiłbym to totalnie, ale bez głosu reżysera. Ode mnie: 5/10.
"Zło nie istnieje"
Festiwal zamykał zdobywca Złotego Niedźwiedzia w Berlinie. Pewnie się spodziewacie, że znów napiszę coś w stylu: "eee, ambitna kupa o niczym". Nic z tych rzeczy! "Zło nie istnieje" to kino mocne, długie, bezkompromisowe, często zaskakujące. Rasoulof buduje swoją przypowieść wolno, jednak przyciąga nas do ekranu tak mocno, że prawie 150 minut seansu mija bardzo szybko. Fenomenalni aktorzy, niesamowite zdjęcia, ogromna ciężkość historii - po seansie aż będziecie chcieli odpalić coś na odstresowanie. Albo wypalicie papierosa. No może dziesięć. Film ma parę słabszych wątków, jednak nawet i one są w stanie nas zaintrygować. I choć kino irańskie jest mi bardzo obce, "Zło nie istnieje" było w stanie spowodować, że, mimo dość późnej pory, nie oderwałem się od ekranu. Po tym filmie, nawet zwolennicy kary śmierci, zrewidują swoje poglądy. Ode mnie: 7/10.
TO JEST JUŻ KONIEC
Kolejna edycja Festiwalu Kamera Akcja za mną :( W dziwnych okolicznościach, w formie online, a jednak wciąż czułem, że jestem na FKA! Szkoda, że nie w Łodzi, szkoda, że bez kultowych projekcji VHS HELL z masą innych pozytywnie zakręconych (i niezbyt trzeźwych) ludzi, ale to wciąż FKA! Było świetnie (choć część filmów bardzo mocno mnie zirytowała), jednak liczę, że w 2021 roku wszystko się unormuje i spotkamy się w standardowym, licznym gronie już na miejscu. Już w Łodzi. Trzymam za to kciuki!
Organizatorom i osobom pracującym przy tym, byśmy mogli z różnych miejsc w Polsce, być jednak duszą na FKA, bardzo, bardzo serdecznie dziękuję! Wykonaliście tytaniczną, fenomenalną pracę, za którą jestem Wam serdecznie wdzięczny! Ukłony dla Was!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz