"Łódź. Dynamicznie rozwijające się miasto w centrum Polski. Ponad 300 kilometrów linii tramwajowych i 1000 km linii autobusowych łączy całą aglomerację..." Upsss, to nie o tym miałem pisać. Ale sorka, za bardzo mi się ta reklama, emitowana przed filmami na FKA, wbiła w bańkę. To może przejdźmy lepiej do filmów, bo jeszcze, przez przypadek, wjedzie mi tu Areta z jej Instaxem (najbardziej znienawidzona osoba wśród widzów FKA, chociaż nikt jej przed Festiwalem nie znał)...
SOBOTA
Sobota zaczęła się dla nas w piękny, słoneczny poranek. Dobra, żartowałem. Lało mocno, żyć się nie chciało, zatem też niektórym nie chciało się zwlekać z wyra, bo i poprzedni dzień zakończony dnia następnego skończył się dość późno.
Odpuściliśmy zatem film "Sofia" (a ponoć dobry - trza będzie nadrobić) i po obfitym w pączki i kawę śniadanku ruszyliśmy na projekcję produkcji
"Pod Ciemnymi Gwiazdami". Jak dobrze pamiętacie, poprzedni dzień niezbyt przekonał mnie filmami - niestety sobota zaczęła się tak samo. Dzieło Pearce'a (nie mylić z Brosnanem - fakt, inaczej się pisze, ale w sumie i tak nie wiem, po co robiłem ten nawias) potencjał miało - ba, pierwsze 20/30 minut trzymało nawet w napięciu. Potem jednak produkcja ta siada totalnie. Wlecze się niczym ślimak na Antarktydzie... Ale, pomyślicie sobie, przecież ślimak na Antarktydzie by zdechł. No własnie, to już wiecie jak się czułem w czasie seansu. Nie pomogła kawa przed, nie pomogło ziewanie - produkcja ta, bardzo skutecznie, zaczęła sprawdzać się jako chloroform, usypiała maksymalnie. Ale, że w moich żyłach krew wikingów płynie, nie poddałem się i bez przyśnięcia dotrwałem do końca. Łatwo nie było, a na dodatek zakończenie niemiłosiernie mnie wkur... zirytowało. Brawa należą się montażyście trailera tej produkcji - zapowiedź wróżyła naprawdę świetne kino... Ostatecznie zlituję się nad tym dziełem i dam aż 3,5/10 - w końcu te pierwsze 20/30 minut było naprawdę dobre...
Po projekcji przyszedł czas na to, co wszyscy (znani mi) blogerzy lubią najbardziej: BLOGERSKA PIZZA <3 Zjedliśmy ją w "Pizza&Pasta" w Galerii Łódzkiej. Żarełko jednym smakowało lepiej (moja "diavola" była świetna), innym gorzej, jednak nasza tradycja została spełniona - myślę, że jakbyśmy nie zjedli wspólnie tego posiłku to Ziemię czekałaby seria katastrof, których nawet Emmerich nie byłby sobie w stanie wyobrazić.
Z raju (to taki stan, który osiągam po zjedzeniu najlepszego dania świata [jak ktoś nie skumał: pizza] - kto polemizuje, umrze w ciągu trzech dni) wpadłem wprost do piekła. Choć nie, nie będę obrażał piekła. Słucham Behemotha, a jako, że to przecież "przedstawiciele szatana" (czy jak tam ich określa partia rządząca, fronda i Rysiu Nowak), to piekło musi być zajebiste jak ich muzyka. Zatem może określę to, co mnie zastało: wpadłem w totalne bagno (w bagnach nie ma przecież nic fajnego). Co tak zniszczyło moje dobre samopoczucie? Ano, nowy film Jagody Szelc (ta ziomeczka od "Wieża. Jasny Dzień"), który okazał się kalką jej poprzedniego. Przepraszam, jeśli fani tej Pani się na mnie obrażą, ale, w moim odczuciu (a widziałem już trzy jej filmy), jej dzieła powstają "na jedno kopyto". Zaczynają się normalnie, a potem dzieją się dziwne rzeczy i niby widzowie mają potem sobie myśleć tygodniami, co obejrzeli. O seansie
"Monumentu", bo ten film widziałem w sobotę, nie chciało mi się myśleć nawet przez dwie minuty. Turbofani "Wieży" pewnie będą zachwyceni na maksa, ja nie byłem. Fajnie, że ktoś tam jej dzieła docenia, fajnie, że Pani Jagoda zyskuje grono oddanych fanów, ale jeśli nie widzę w kolejnych dziełach progresu, to śmiem wątpić, by progres ten kiedyś nastąpił. Żałuję strasznie, bo pomysł początkowy (i w sumie ostatnie sekundy) był świetny, jednak rozwlekanie wszystkiego w nieskończoność (końcowe tanćopodobne coś trwało jakieś trzy lata) i sztuczne budowanie aury tajemnicy, spowodowało, że ziewać zacząłem niesamowicie. "Monument" spowodował, że zachciało mi się spać... Dlatego też nie miałem zamiaru zostawać na "Q&A", które ponoć okazało się słabe jak sam film - ustawiłem się (a w zasadzie sam stworzyłem) w kolejce na kolejną produkcję. Aaaa, film Pani Szelc otrzymuje ode mnie zawrotne 2/10.
Nastał czas na
"The World is Yours" i zapewne pomyślicie, że to kolejna produkcja, którą chcę zgnoić. Nic bardziej mylnego! Dzieło Gavrasa to przewrotne, świetnie napisane kino, które ogląda się z wypiekami na twarzy. Intryga jest kapitalna, żarty sytuacyjne niezwykle zabawne, a Cassel krzyczy: "dawajcie mi więcej ról komediowych, bo jestem zajebistym aktorem!". Spodziewałem się produkcji dobrej, otrzymałem bardzo dobrą. Sporo tu z "Przekrętu", sporo z "Żądła", jednak najwięcej tu inwencji własnej reżysera. Po tym filmie zaczniecie sobie zadawać pytanie: a co jeśli faktycznie spaliny samolotów naprawdę mają nas ogłupiać i powodować, że będziemy służyć Masonom? Dostrzeżecie także, że nasi politycy tak naprawdę mogą być reptilianami... Oprócz tego polubicie, strasznie przerysowanych ale przez to strasznie pociesznych, Mohamedów, których każda scena to totalna petarda. Początek "The World is Yours" może jest troszeczkę niemrawy, jednak kiedy akcja się rozpędzi, a do akcji wkroczy Danny (kapitalna Isabelle Adjani), wszyscy z kina wyjdziecie zachwyceni. Sam chętnie do tej produkcji jeszcze kiedyś powrócę. Ode mnie, bardzo solidne, 8/10.
Po projekcji "The World is Yours" nastał czas na seans filmu, na który czekałem najmocniej.
"Kapitan" zaciekawił mnie już zarysem fabuły - uwielbiam dzieła poświęcone II Wojnie Światowej (bo i historię kocham), a dzieło Roberta Schwentke (to ten Pan od m.in. "RED") już na etapie opisu zapowiadało się niesamowicie. No i co Wam mogę tu napisać? Nie pamiętam, kiedy film spowodował, że po zakończeniu projekcji nie mogłem wypowiedzieć zdania, a moja psychika została aż tak zniszczona. "Kapitan" to dzieło, które nokautuje Wasze głowy, niszczy Was wewnętrznie, chcecie płakać, ale nawet na to nie macie siły. Obraz dezertera, który znajduje mundur kapitana SS i powoli zaczyna przeistaczać się w bestię, powoduje, że patrzycie na ludzi obok i zastanawiacie się, czy nie ma wśród Was potencjalnego psychopaty. Doskonały scenariusz, wybitne kreacje aktorskie (Max Hubacher tworzy jedną z najlepszych ról, jakie widziałem w XXI wieku!), wyborny soundtrack oraz niesamowite zdjęcia powodują, że z jednej strony chcecie, by ktoś zatrzymał tę rzeź, a z drugiej nie możecie, choć Wasza psychika jest zdeptana, oderwać wzroku od ekranu. A wiecie co jest najgorsze? Że film ten oparty jest na prawdziwej historii. Ta informacja jeszcze bardziej mnie zmroziła... Warto zostać również na napisach końcowych - nawet tu Schwentke nie daje nam chwili odpoczynku... Przerażające, wyniszczające kino. Mała dygresja: reżyser obracał się w ramach różnych gatunków i w ramach różnych gatunków tworzył świetne filmy. Można Pani Jagodo? Można! A wracając do "Kapitana" - wystawiam 9/10. Ale błagam, ja nie chcę oglądać tego drugi raz. Moja psychika już by tego nie wytrzymała...
Sobotę kończyliśmy, tradycyjnie jak na FKA przystało, projekcją zorganizowaną przez
VHS Hell. Choć, w zasadzie, zaczynaliśmy nią niedzielę, bo seans startował o 00:30. Dziękuję Organizatorom, że po takim uderzeniu, jakim był "Kapitan", mogłem zasiąść na sali i skupić się na oglądaniu luźnego, indonezyjskiego filmu
"The Stabilizer". Ekipa VHS Hell ponownie przygotowała dla nas prawdziwą perełkę: kino tak głupie, że aż popłakałem się ze śmiechu, a w pewnym momencie tak się zapowietrzyłem, że nie mogłem złapać oddechu, a tym bardziej się zaśmiać. Wszystko to nie tylko dzięki wydarzeniom ekranowym (a jest tu wszystko: od wjeżdżania do domu na motorze aż po uciekanie przed płomieniami w beczce), a przede wszystkim dzięki genialnemu występowi lektora na żywo, którym był Mateusz Gołębiowski. Aaaa, zapomniałem dodać - info dla osób, które nie miały styczności z projekcjami VHS Hell w ramach FKA: lektor, naprawdę, na bieżąco wymyśla dialogi! Raz wychodzi lepiej, raz gorzej - w tym roku było wybitnie! Nie pamiętam, kiedy aż tak mocno płakałem ze śmiechu! Ale i w "The Stabilizer" się zakochałem - przewspaniałe kino klasy Z, które koneserzy gatunku na pewno docenią. Bawiłem się przednio - dla lektora i dla filmu należy się bezsprzeczne 10/10!
Jako, że jesteśmy starzy - znaczy ja jestem stary jak świat, inni troszkę mniej - siły na pobyt w Tubajce już zabrakło. Podróż do hotelu i kimka...
NIEDZIELA
Plan na niedzielę był taki, by wstać na poranne seanse. Ja chciałem obejrzeć, po raz czwarty, "The Disaster Artist" (kto nie lubi tego filmu, niech ucieka jak najdalej!), pozostali chcieli obejrzeć "The Glass Castle" (niektórym się udało). No i nie pykło. To kolejny dowód na to, że planowanie na Festiwalu, nie ma sensu. Ale dzięki temu złapaliśmy trochę snu, ja zjadłem pyszną zapieksę w kawiarence na terenie "filmówki" (ogromny szacunek dla PRZEMIŁYCH Pań, które obsługiwały dziesiątki zamówień - zawsze uśmiechnięte i pomocne, brawo!), no i na kolejny, a zarazem ostatni, seans znalazła się moc. Tegoroczne FKA kończyliśmy projekcją filmu
"Zdrów jak Ryba". A mogliśmy wybrać coś innego... Film twórczyni "Czarodziejskiej Góry", Anci Damian, okazał się ością (rozumiecie, ryba-ość, taki suchar - aaa, nikt się nie zaśmiał? No trudno...), która głęboko utknęła w moim gardle. Dzieło to nie ma fabuły, nie ma rozwinięcia akcji i na dodatek nagle się urywa. Powiedzieć, że po seansie byłem wkur... zirytowany to jak nie powiedzieć nic. Mdłe, męczące i paździerzowe kino... Ale 2/10 dałem, bywam litościwy.
Potem nastał już najgorszy czas - czas pożegnań. Busy i pociągi porozwoziły nas po różnych zakątkach Polski, ale jedno jest pewne: za rok powrócimy! Festiwal Kamera Akcja to nie filmy, to ludzie, którzy go tworzą. Wspaniała atmosfera, masa rozmów, ogromna życzliwość. Nie ma osoby, która przyjedzie na FKA i już tu nie wróci! Nie wyobrażam sobie roku bez tego cudownego, a w tym roku WYBITNEGO, Festiwalu! Organizatorzy dopięli wszystko na ostatni guzik, a mi, pisząc te słowa, znów chce się płakać, że kolejna edycja dopiero za rok... Mogę tu tylko sparafrazować Jerzego Owsiaka i napisać, by "Festiwal Kamera Akcja trwał do końca świata i o jeden dzień dłużej". Gwarantuję, będę tu co roku, nawet jak siły nie będą już dopisywać. Kocham FKA, kocham ludzi, którzy tu przyjeżdżają, czuję się tu jak w domu! Do zobaczenia w przyszłym październiku, już odliczam dni!
Specjalne podziękowania należą się:
1) Organizatorom, którzy zawsze są dla nas niezwykle uprzejmi i którzy z roku na rok tworzą coraz doskonalszy Festiwal. Kiedy wydaje Ci się, że tegoroczna edycja jest najwspanialsza, kolejna jest jeszcze lepsza!
2) Wolontariuszom, którzy w rewelacyjny sposób zadbali, by wszystko się udało: sale były wietrzone, seanse startowały punktualnie, wszyscy byli niezwykle mili, uprzejmi i dowcipni. BRAWO!
3) Paniom z Tubajki, które były niezwykle uśmiechnięte, świetnie potrafiły doradzić i z ogromną życzliwością zajęły się obsługą wszystkich Gości Festiwalu. Jak będziecie w Łodzi, zajrzyjcie do Tubajki KONIECZNIE!
4) Paniom z kawiarenek na terenie "filmówki" - poranki na Festiwalach bywają ciężkie, a Panie zawsze były miłe, uśmiechnięte i wyrozumiałe. Nawet, jeśli kolejka miała kilometr, a niektórzy mieli na prawdę specyficzne życzenia (paru takich agentów przede mną w kolejce się trafiało)...
5) Wszystkim Uczestnikom, którzy pomagają tworzyć ten Festiwal.
A na koniec przeogromne podziękowania dla:
6) Osoby odpowiedzialnej za obsługę Social Media w trakcie Festiwalu - FENOMENALNA robota! Insta Stories działało chyba 24h na dobę (mam nadzieję, że osoba ta jadła i piła), profil na fejsie żył, wszystko było poprowadzone wzorowo! No po prostu: WOW!
Nie wiem, w jakim miejscu spotkamy się z Festiwalem za rok, ale już wiem, że mogę szykować się na kolejną, perfekcyjną edycję! A będzie to edycja jubileuszowa, bo czeka nas X FKA! Przeczuwam prawdziwe petardy!
Aaaa i mała prośba na koniec. Nie chcemy już poznawać Arety i jej Instaxa: już wiemy, że jej bliscy nie są ludźmi ("robię zdjęcia ludzi i moich bliskich"), czyli zapewne są reptilianami oraz wiemy, że przewala na fotki jakiś milion złotych miesięcznie ;) Takiej nienawiści do jednej osoby, której na dodatek nikt nie zna, dawno nie widziałem :)
Do zobaczenia za rok na FKA!
Fotki bonusowe:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz