Wszystko co dobre, szybko się kończy. W tym przypadku należałoby jednak napisać: wszystko co wybitne, szybko się kończy. Dopiero co wyjeżdżałem na Festiwal Kamera Akcja, a już trzeba było wrócić do szarej (i to dosłownie, bo na zewnątrz ulewa, ciemno wszędzie głucho wszędzie, oj coś mi się tu wkręciło) rzeczywistości. Jako, że w tym roku na Festiwalu spędziłem aż cztery dni (zawsze były tylko trzy), to jest co wspominać... Oj jest... Dziś przedstawię Wam swoją relację z tego, co działo się 18 i 19 października na terenie łódzkiej "filmówki". I nie tylko tam.
CZWARTEK
Trzeba przyznać, że PKP dba o to, by ludzie nie mogli się wyspać przed FKA (Festiwal Kamera Akcja). Połączenia na linii Poznań-Łódź to jakiś mało śmieszny żart - wydaje mi się, że ze stolicy Wielkopolski łatwiej trafić na Księżyc niż dojechać do "ulubionego" miasta Bogusia Lindy. No ale cóż, życie wymaga poświęceń. Trzeba szukać pozytywów: przynajmniej nie musiałem uprowadzać jakiegoś środka lokomocji by tam trafić. Kiedy już, po długiej podróży, udało się wysiąść na stacji Łódź Widzew...
DYGRESJA:
Dlaczego ŁKS się nie wścieka, że nie ma swego dworca? Wiem, suche, ale może ktoś się zaśmieje. Nikt? Oj, to lepiej wracam do tekstu.
KONIEC DYGRESJI.
... to kierowcą "ulubionej" dla taksówkarzy korporacji na "U" okazał się pan z Ukrainy, który nic nie paniemajuł po polsku i nie wiedział, gdzie ma jechać. Jeśli już teraz widzicie materiał na dobry film, to ślijcie ten tekst do Patryka Vegi. A, napisałem "dobry" - to nie, jemu nie ślijcie. No, ale nic - po jakiś 300 godzinach udało się trafić do naszego ulubionego hotelu "Linat Orchim".
Pośpiechu wielkiego nie było (dziękuję PKP), zatem znalazł się czas zarówno na tradycyjny i niezwykle zdrowy (he he) obiad na terenie Manufaktury (to już się stało tradycją pierwszego dnia - dziwna tradycja, ale tradycja), jak i na spokojne dotarcie na teren Festiwalu. Jako, że miałem dość złe wspomnienia związane z FKA i "filmówką" (kiedyś nie udało nam się dostać na pokaz "Intruza", bo kolejka sięgała od Łodzi do Koszalina), więc trochę się martwiłem, jak to w tym roku wypadnie. Moje obawy okazały się niesłuszne. Organizatorzy zadbali o każdy detal (trochę spoilery o przyszłych eventach) profesjonalizm było czuć z każdej strony.
Spokojnie odebrałem akredytację i pozostawało już tylko czekać na to, co skłoniło mnie do przyjazdu do Łodzi już w czwartek (moja praca za mną płakała, ale byłem nieugięty i urlopik wziąłem - dobra, nikt nie płakał, to korpo) - panel dyskusyjny "Przemoc w Kinie", którego gośćmi byli Agnieszka Holland (chyba przedstawiać nie muszę), Natalia Grzegorek (producentka m.in. filmu "Kamper") oraz Greta Gober (badaczka mediów).
Jako, że zagadnienie było bardzo szerokie, rozmowa zbaczała na wiele tematów. Poruszono kwestię "#metoo", seksizmu, męskiej dominacji na planie, ale także zahaczono o "House of Cards" i zmowę milczenia w Hollywood. Pani Agnieszka Holland okazała się niezwykle ciepłą (nigdy nie miałem przyjemności uczestniczyć w wydarzeniu, w którym brała udział), pogodną osobą i idealną rozmówczynią. Niesamowicie słucha się tak inteligentnych osób - każde zdanie chłonie się bardzo mocno. Jednak nie będę się przecież rozpływać tylko nad Panią Agnieszką - Panie Natalia i Greta również okazały się świetnymi rozmówczyniami i myślę, że wszyscy wyszli z tego panelu zachwyceni. Takie rozmowy są konieczne - każdy z nas (jak nie, to ktoś straci głowę od ciosu mojego średniowiecznego topora) chce, aby, nie tylko w przemyśle kinowym, każdy miał równe szanse i aby każdy mógł być równo traktowany i wynagradzany. Świat do tego zmierza i chciałbym, aby nastąpiło to jak najszybciej. Kolejnym punktem mojego programu miał być film "Córka Trenera" - kiedy jednak wychodząc z panelu zobaczyłem ogromna kolejkę przed salą, zrezygnowałem. Okazało się, że popełniłem błąd, gdyż wszyscy zainteresowani na seans się dostali... Szkoda, że wymiękłem - teraz w ramach pokuty film obejrzę dopiero w marcu... Ale nie ma tego złego.
Tubajka nocą - mój aparat chyba wtedy nie był trzeźwy |
Trzeba było kiedyś przecież wypróbować klub festiwalowy! W tym roku miejscem tym była kawiarnia Tubajka. No i co tu można napisać? Można tylko, po raz kolejny, wychwalać Organizatorów FKA! Świetnie urządzone miejsce, w którym każdy znalazł coś dla siebie. Ciasta, kawy, herbaty, taki żółty napój, który dobrze smakuje w towarzystwie (po 23.00 napisałbym jaki, ale nie będę robił z Was alkoholików... Ups, wygadałem się), przemiłe Panie za ladą, dużo miejsca... Tubajka okazała się wspaniałym miejscem - gorąco polecam osobom, które będą w Łodzi i będą miały ochotę na coś pysznego do zjedzenia i wypicia. Jako, że jestem stary jak świat (793 rok pamiętam, jakby był wczoraj), trzeba było jednak w pewnym momencie powiedzieć stop, wypić ostatni napój i udać się do hotelu, załapać choć troszkę snu.
PIĄTEK
Znacie to uczucie, gdy dobrze Wam się kima, a tu zły skur...czysyn, zwany budzikiem, nakazuje Wam wstawać? Dobra, znacie. Festiwal, trza wstawać! Plan był, jak na zakończenie dnia poprzedniego dość późno dnia następnego, ambitny! Kąpiel, żarełko, kawa i już zaczyna się film! Tu muszę napisać bardzo ważne słowa, które powinienem zawrzeć wcześniej: ogromny szacunek dla wszystkich wolontariuszy! Nie znam Waszych imion, ale wszyscy spisaliście się wybornie! Seanse zaczynały się o czasie, sale były wietrzone, wszyscy byli niezwykle mili i uprzejmi! BRAWO DLA WAS! Wracając do filmu.
Piątek zacząłem dziełem "Bezlitosny". Nie, nie tym z Dolphem Lundgrenem. Takim "Bezlitosnym" z Korei Południowej (nie mylić z Północną). Nie ma to jak zacząć dzień mocnym thrillerem, prawda? Prawda, tylko, szkoda, że ten nie był mocny... Film reżysera, którego imienia i nazwiska nie da się wymówić z aktorami, których imion i nazwisk nie da się wymówić zaczął się obiecująco - od rozmowy... o owocach morza. I potem bang, świst, pif paf. Szkoda tylko, że seans od pewnego momentu strasznie się dłuży, Koreańczycy mieszają, jak zawsze, powagę ze scenami komediowymi (ich poczucia humoru jakoś nie łapię), co moim zdaniem akurat "Bezlitosnemu" nie wyszło na dobre. To jeden z tych filmów, w których niby dzieje się dużo, jednak następnego dnia się o nich kompletnie nie pamięta. Jak piszę te słowa, nie jestem w stanie sobie przypomnieć czegoś, co wyróżniałoby tę produkcję. Po seansie wystawiłem ocenę 5/10 i (chyba) film ten na to zasługiwał.
Po projekcji "Bezlitosnego" nastał czas na obiadek - tym razem niezdrowy kurczaczek w pewnym znanym fastfoodzie. Regeneracja i powrót do "filmówki".
Czas na kolejny panel dyskusyjny - tym razem "Kinofilia po końcu kina". Gośćmi były Grażyna Torbicka (przedstawiać nie trzeba), Paulina Kwiatkowska (kierowniczka Zakładu Filmu i Kultury Wizualnej UW) oraz Patrycja Mucha (m.in. autorka bloga "filmowe odloty"). Temat okazał się jeszcze rozleglejszy niż przy okazji panelu "Przemoc w Kinie". Rozmowa dotyczyła m.in. zagadnień piractwa (czy można nielegalnie obejrzeć film niedostępny w Polsce, który krąży w necie?), gadżetów filmowych, zbierania DVD, plusów i minusów oglądania filmów w domu i miliona innych tematów. Przyznam się, że dyskusja ta bardziej trafiła w moje gusta i Pań słuchało mi się jeszcze ciekawiej niż na poprzednim panelu, w którym uczestniczyłem. Bo choć temat był rozległy, pojawiło się mnóstwo wątków pobocznych, to dało się wyłapać wiele ciekawych spojrzeń na tak dobrze znaną nam, kinomanom, tematykę.
Po tej rozmowie udałem się... na kolejną. Osoby, które są ze mną od początku, doskonale wiedzą, że przeważnie omijałem wszelkie rozmowy na FKA szerokim łukiem, bo często nie interesowała mnie tematyka albo po prostu panele były nudnawe. A tu kolejna rozmowa?! Ale cóż poradzę, skoro w tym roku tematy były tak interesujące. Panel na który się udałem dotyczył książki "(Nie)widzialne kobiety kina". Tak, jak pisałem w poprzedniej notatce - udałem się na to spotkanie głównie ze względu na obecność Pani Profesor Moniki Talarczyk-Gubały, z którą miałem przyjemność mieć zajęcia na Uniwerku Szczecińskim i którą, przez pryzmat mojej całej edukacji, uważam za najlepszą osobę, z którą miałem jakiekolwiek zajęcia. "(Nie)widzialne kobiety kina" to spojrzenie na postacie, niespodzianka, kobiet w kinie, które się pomija lub które zostały zapomniane. Przed rozmową puszczono nam trzy etiudy:
1) "Taki pejzaż" Jagody Szelc - fani reżyserki będą zachwyceni, ja tego nie kupiłem (4/10)
2) "To byłoby coś pięknego" Anny Morawiec - absolutnie genialny dokument o kobiecie, która chce polecieć na Marsa (9/10!)
3) "Na językach" Karoliny Borgiasz - króciutką animację o babulkach (6/10)
Spotkanie prowadziła Kaja Klimek, więc już zapewne wiecie, że czasu na nudę nie było. Rozmowa była niezwykle żywiołowa, cholernie interesująca i naprawdę pomogła otworzyć mi oczy (osobie, która kinem się interesuje cholernie mocno) na niedostrzegalną (nawet w napisach końcowych) rolę kobiet, które przyczyniły się do sukcesu filmów jak i swoich partnerów. W panelu oprócz profesor Talarczyk Gubały (oprócz współredagowania książki, Pani profesor napisała także rozdział poświęcony sekretarkom planu) uczestniczyły: profesor Małgorzata Radkiewicz (współredaktorka książki oraz autorka rozdziału o kobiecych biografiach w historii kina), doktor Dagmara Rode (autorka rozdziału poświęconego Teresie Tyszkiewicz), doktor Małgorzata Kozubek (autorka rozdziału poświęconego Oji Kodar) oraz doktor Patrycja Włodek (autorka rozdziału o Idzie Lupino). Rozmowa tak się "skleiła", poruszyła tak wiele niezwykle ciekawych wątków, że aż troszkę przekroczyła czas przewidziany przez Organizatorów. Osobiście żałuję, że nie trwało to jeszcze dłużej - jedno jest pewne: "(Nie)widzialne kobiety kina" bankowo przeczytam! Świetnie poprowadzona rozmowa, której świetnie się słuchało - bezsprzecznie najlepszy panel w historii FKA.
Po tym spotkaniu nastał czas by wrócić na filmową ścieżkę. Moim celem była produkcja Jose Padilhi zatytułowana "Siedem dni". Mocny reżyser, mocna obsada - zapowiadało się zatem mocne kino. No i (niestety) trochu nie pykło. Z jednej strony należy pochwalić autora muzyki, montażystę (zwłaszcza za wybitną scenę finałową łączącą trzy plany) oraz dźwiękowca, z drugiej zaś strony bardzo mocno zganić autora dialogów (są na poziomie "M jak Miłość") oraz aktorów (bezbarwny Bruhl oraz tworząca NAJGORSZĄ rolę w swojej karierze Rosamund Pike). Jose Padilha miał do opowiedzenia niezwykle ciekawą, opartą na faktach, historię, jednak nie potrafił z niej wykrzesać takiego ognia, jaki widzieliśmy choćby w "Elitarnych". Szkoda, bo ta akcja Mosadu zasługiwała na kino wybitne. Ale z czystym sumieniem 6/10 można dać - zwłaszcza za, wspomnianą, scenę finałową.
Ostatnim punktem planu piątkowego na Festiwalu była projekcja "Tajemnic Silver Lake". Przyznam się, że cholernie czekałem na ten film i liczyłem, że moim oczekiwaniom podoła. Do pewnego momentu (scena z gitarą) było fenomenalnie - potem zaś reżyser chyba stwierdził, że chce spowodować, że widzowie posną i przeciągnął czas trwania projekcji do stu godzin. Ten popkulturalny miszmasz miał potencjał, jednak w pewnym momencie twórcy się pogubili, zapanował chaos, a widz przestaje interesować się ekranowymi wydarzeniami. Z perspektywy całej produkcji wydaje się, że ktoś chciał tu wrzucić wszystko co się dało, jednak ewidentnie było tego zbyt wiele. Szkoda, bo rytm filmu do wspomnianego momentu był bardzo dobry. Ogółem muszę wystawić jedynie 5/10. A szkoda... Po seansie przyszła pora na wycieczkę do Tubajki, a potem powrót do hotelu.
Co się działo w sobotę i niedzielę? Czy przetrwałem? Co mnie zaskoczyło? Tego dowiecie się w czwartek (czas nie pozwoli nic wcześniej napisać). Warto czekać, oj warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz