Tęskniliście za nami, prawda? :D Dobra, wiem, głównie za mną, ale generalnie powinniście tęsknić za naszymi podsumowaniami. No i się doczekaliście. Zebranie i zmotywowanie siebie i ekipy trochę zajęło, ale oto wróciliśmy w glorii i chwale, by znów zasypać Was naszymi wypocinami. Zaczynajmy imprezkę!
W tym miesiącu w podsumowaniu udział biorą:
- Emilia (Po Napisach Końcowych)
- Ewa (Popkultura)
- Ewelina (Z Miłości Do Kina)
- Madzia (Nieco Inna Panna M.)
- Monika (In Love With Movie)
- Moja skromna persona (Michał, jak cuś :D)
"Bohemian Rhapsody"
Agata: Jako, że nie jestem ultrafanką zespołu, to ciężko było mi wyłapać te wszystkie niezgodności biograficzne, na temat których padło sporo zarzutów. Film porwał mnie za to w 100% wizualnie i aktorsko (należę do #teammalek i #teamimax). Rewelacyjne widowisko z genialnie odwzorowanym koncertem Live Aid, to mój zdecydowany faworyt kinowego listopada.
Emilia: Warto to zobaczyć, szczególnie dla świetnych scen koncertów, wystąpień, muzyki. Rami Malek jest świetny! Pozycja obowiązkowa dla fanów Queen, ale zapewniam, że i nie-fani znajdą coś wartego docenienia. Ja na przykład za fana się nie uważam, ale łezka zakręciła mi się z raz, no może dwa... albo trzy. Zdecydowanie film, do którego będę wracać. Rami Malek ma nominację do Oscara w kieszeni!
Ewa: To jeden z tych filmów, które się czuje i słyszy, a nieco mniej ogląda konstruktywnym okiem. Muszę przyznać, że bawiłam się na nim świetnie. Bardzo dobrze zostały skonstruowane sceny tworzenia muzyki, szczególnie jeśli chodzi o tytułowy utwór. Doskonałe wybory castingowe, absolutnie fantastyczny Rami Malek, umiejętnie zbudowane relacje między postaciami - to tylko nieliczne elementy, które tworzą ten film. Wisienką na torcie z pewnością jest finałowa scena koncertu Live Aid - odtworzona niemalże 1:1. Jest moc, emocje, muzyka, a na wszystkie niedociągnięcia w dramaturgii czy narracji można przymknąć oko.
Ewelina: Psychofani legendarnej królowej będą się irytować, że Bryan Singer opowiedział bajkę o Freddiem i Spółce zamiast trzymać się ściśle faktów i pokazać jakim nicponiem był Freddie Mercury. Karkołomnym zadaniem jest stworzenie biografii, która zadowoli każdego. Dla mnie to, że twórcy "Bohemian Rhapsody" skupili się na najważniejszym bohaterze tej historii czyli muzyce jest strzałem w dziesiątkę. Nie potrzebuję widzieć ton koksu, seksu z karłami czy innych ryzykownych gestów by powiedzieć: tak, to jest dobre kino! Nie potrzebuję takiego naturalizmu i bez niego wyszłam z kina przepełniona emocjami, można więc ten film obejrzeć z jakimś małolatem, którego chcemy zarazić dobrą muzyką bez zasłaniania mu oczu. Dwie godziny zleciały szybciej niż powiedzenie placek z jagodami. Malek jako charyzmatyczny brzydal, świetny wybór. Odtworzenie koncertu na Wembley mistrzostwo. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, komu nie latała noga przy "Another one bites the dust".
Madzia: Lekko ugładzona biografia Freddy’ego Mercury’ego. Nie powiem, że nie czekałam – w końcu fanką Queen wielką jestem. Bardziej jednak wyczekiwałam premiery jeszcze na etapie, gdy projektem zajmował się Sasha Baron Cohen. Rami Malek mnie w tej roli nie przekonuje kompletnie. Nie mówię, że Baron Cohen byłby lepszy (ale byłby ;)). A tak ogólnie to muzyka jest genialna (jakże by inaczej), aktorsko raczej średnio, choć bez większych zarzutów, sceny z życia prywatnego Freddy’ego nakręcona tak, że nudziły i już chciałam kolejną scenę z koncertu, nagrywania płyty, itp., bo te były świetne.
Emilia: Warto to zobaczyć, szczególnie dla świetnych scen koncertów, wystąpień, muzyki. Rami Malek jest świetny! Pozycja obowiązkowa dla fanów Queen, ale zapewniam, że i nie-fani znajdą coś wartego docenienia. Ja na przykład za fana się nie uważam, ale łezka zakręciła mi się z raz, no może dwa... albo trzy. Zdecydowanie film, do którego będę wracać. Rami Malek ma nominację do Oscara w kieszeni!
Ewelina: Psychofani legendarnej królowej będą się irytować, że Bryan Singer opowiedział bajkę o Freddiem i Spółce zamiast trzymać się ściśle faktów i pokazać jakim nicponiem był Freddie Mercury. Karkołomnym zadaniem jest stworzenie biografii, która zadowoli każdego. Dla mnie to, że twórcy "Bohemian Rhapsody" skupili się na najważniejszym bohaterze tej historii czyli muzyce jest strzałem w dziesiątkę. Nie potrzebuję widzieć ton koksu, seksu z karłami czy innych ryzykownych gestów by powiedzieć: tak, to jest dobre kino! Nie potrzebuję takiego naturalizmu i bez niego wyszłam z kina przepełniona emocjami, można więc ten film obejrzeć z jakimś małolatem, którego chcemy zarazić dobrą muzyką bez zasłaniania mu oczu. Dwie godziny zleciały szybciej niż powiedzenie placek z jagodami. Malek jako charyzmatyczny brzydal, świetny wybór. Odtworzenie koncertu na Wembley mistrzostwo. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, komu nie latała noga przy "Another one bites the dust".
Madzia: Lekko ugładzona biografia Freddy’ego Mercury’ego. Nie powiem, że nie czekałam – w końcu fanką Queen wielką jestem. Bardziej jednak wyczekiwałam premiery jeszcze na etapie, gdy projektem zajmował się Sasha Baron Cohen. Rami Malek mnie w tej roli nie przekonuje kompletnie. Nie mówię, że Baron Cohen byłby lepszy (ale byłby ;)). A tak ogólnie to muzyka jest genialna (jakże by inaczej), aktorsko raczej średnio, choć bez większych zarzutów, sceny z życia prywatnego Freddy’ego nakręcona tak, że nudziły i już chciałam kolejną scenę z koncertu, nagrywania płyty, itp., bo te były świetne.
Michał: Całe moje młodzieńcze (teraz mam 500
lat) życie spędziłem z muzyką Queen – wiadomo, to jedna z najważniejszych kapel
w historii. Nic zatem dziwnego, że na ten film cholernie czekałem. Co by Wam tu
zatem rzec. Jest dobrze – mogło być lepiej, ale jest dobrze. W zasadzie z tym
filmem mam jeden, ale za to spory problem – nazywa się Rami Malek. Koleś nie
dość, że nie wygląda jak Freddie, to jeszcze totalnie brakuje mu charyzmy,
która pozwoliłaby mu na kreowanie LEGENDY na ekranie. Miewa lepsze momenty
(Live Aid), ale generalnie jest zbyt słabym aktorem, by móc wykreować na
potrzeby tej produkcji postać Mercury’ego (#TeamBaronCohen – dalej żałuję, że
nie dano mu szansy – jestem pewny, że wypadłby o niebo lepiej niż Malek). Poza
tym „Bohemian Rhapsody” to kino dowcipne, świetne od strony wizualnej, z
doskonale dobranym zestawem aktorów (prócz Maleka), no i co najważniejsze, z
wybitnie odtworzonym koncertem Live Aid. Ode mnie byłoby 7/10, ale podnoszę o
oczko w górę za niesamowite wrażenia podczas seansu w IMAX.
Monika: Zdecydowanie najlepszy film miesiąca! Nie mogę określić się wielką fanką Queen, jednak ich piosenki towarzyszyły mi przez całe życie (najpierw na wycieczkach rodzinnych na zmianę z Wolna Grupa Bukowina, później absolutorium - puścili "We Are the Champions". Biegam przy "Don't stop me now". Uwielbiam "Bohemian Rhapsody"). Nigdy nie interesowałem się Freddiem. Do czasu! Ten film mnie zaintrygował na tyle, że postanowiłam to zmienić. Malek genialnie zmierzył się z legendarną postacią! Cały film to burza emocji, które zostają z nami na długo.
"Suspiria"
Emilia: "Suspiria" zaspokaja estetycznie. Nawet sceny przodujące w przemocy kolorystycznie lub klimatycznie zachwycają. Głęboka czerwień krwi dzięki zbudowanemu klimatowi nabiera wytworności, a sceny najokrutniejszej przemocy poprzez trzymającą w napięciu muzykę nie pozwalają oderwać wzroku od ekranu. Atmosfera grozy aż kipi z ekranu od pierwszych minut, a to dzięki scenografii, muzyce, zdjęciom i montażowi. Nie wypada wręcz zostawić bez słowa pochwały Dakoty Johnson i Tildy Swinton. O ile po Tildzie spodziewać się można było, że jej rola zachwyci, bo to aktorka, która nie umie inaczej, to Dakota okazała się dla mnie wyjątkowym zaskoczeniem. Spodziewałam się, że okaże się najsłabszym ogniwem tego filmu, a wyszło wręcz przeciwnie – okazała się najmocniejszym. Nie ma tu dyszącej, drewnianej Anastazji (z serii filmów o perwersyjnym Grey'u), jest wyrazista postać, która błyszczy na tle całej obsady. Takiej Dakoty nie znałam, ale poproszę o więcej! "Suspirię" warto obejrzeć w kinie. Nie dla efektów specjalnych, a dla przeżyć, jakie oferuje ciemna sala kinowa. Najlepiej wybierzcie miejsca z dala od reszty współoglądających i dajcie się ponieść tej gęstej atmosferze grozy, jaką przygotował dla Was Guadagnino.
Madzia: Problem z tym filmem największy mam taki, że klimatu tutaj tyle co kot napłakał. Jak już postanawiamy nakręcić film, który trwa 2,5 godziny to wypadałoby go nakręcić tak, żeby nie nudził. A jak to jest do tego horror, to wypadałoby, żeby trzymał w napięciu. Mimo wszystko jest to film dobry, taki poprawnie zrealizowany remake. Na wielki plus zakończenie i (o dziwo) Dakota Johnson. Okazuje się, że przy dobrym reżyserze to i słaba aktorka potrafi dobrze zagrać.
Michał: Totalna jazda bez trzymanki.
Hipnotyczne, wciągające i przepełnione zmysłowością kino, które nie pozwala
oderwać oczu od ekranu. Luca o dziwnym
nazwisku stworzył wariację na temat filmu Argento, jednak ta wariacja wyszła
fenomenalnie. Można by się przyczepić ostatniego aktu (moim zdaniem zagalopował
za daleko), jednak magia (czarna magia) tej produkcji i tak jest niesamowita.
Na dodatek to kolejny, po „Źle się dzieje w El Royale”, film w którym Dakota
Johnson (typiarka od Grey’a) udowadnia, że… potrafi grać! Ba, w „Suspirii” jest
tak zmysłowa i gra z taką pasją, że byłem wręcz oczarowany! Mocny seans, choć
to, zdecydowanie, nie kino dla każdego.
Madzia: Problem z tym filmem największy mam taki, że klimatu tutaj tyle co kot napłakał. Jak już postanawiamy nakręcić film, który trwa 2,5 godziny to wypadałoby go nakręcić tak, żeby nie nudził. A jak to jest do tego horror, to wypadałoby, żeby trzymał w napięciu. Mimo wszystko jest to film dobry, taki poprawnie zrealizowany remake. Na wielki plus zakończenie i (o dziwo) Dakota Johnson. Okazuje się, że przy dobrym reżyserze to i słaba aktorka potrafi dobrze zagrać.
"Dziadek do Orzechów i Cztery Królestwa"
Agata: Ładny i estetyczny, ale za bardzo odbiegający klimatem od wersji baletowej, którą uwielbiam. Zastąpienie Czajkowskiego disney’owymi nutkami trochę zabolało. Plus za iście bajeczną rolę Mackenzie Foy oraz za Keirę Knightley i jej chyba naturalnie zmodyfikowaną barwę głosu.
Madzia: Film piękny wizualnie, ale niestety nic nowego do bajkowego
świata nie wnosi. Historia oklepana i raczej nieciekawa. Dubbing denerwujący
(ale to raczej normalne dla filmów aktorskich). Dobry Morgan Freeman i Helen
Mirren. I to by było na tyle. Gdzieś tam w niedzielne popołudnie z dzieckiem w
domu można obejrzeć, ale do kina raczej nie warto.
Michał: Wizualnie olśniewa, muzycznie daje radę, aktorsko jest całkiem spoczko. Disney, ponownie, zabrał się za klasykę i ponownie stworzył film godny uwagi. Owszem, produkcja ta jest już bardziej skierowana ku młodszemu widzowi, jednak i starsi znajdą coś dla siebie. Mało tu Czajkowskiego, jednak i muzyka Howarda nieźle pozwala nam się wczuć w klimat. Jak jeszcze nie widzieliście, to przed Świętami macie najlepszą okazję.
"Jeszcze Dzień Życia"
Agata: Nieczęsto spotykana formuła, czyli dokument animowany, to już wystarczający powód, by zapoznać się z tą pozycją. A fakt, że w filmie poznajemy bardzo ciekawą i poruszającą historię z życia Kapuścińskiego, w dodatku nakreśloną ciekawą grafiką, tylko utwierdzają w przekonaniu, że to kawał wartościowego kina.
"Oblicze Mroku"
Michał: Film ten oglądałem jakiś czas temu i
w zasadzie nic już z niego nie pamiętam.
Wiem, że nie było tragicznie, dzieło to miało jakieś lepsze momenty, ale
starość nie radość i nic tu więcej nie dodam. Także (chyba) nie polecam.
"Planeta Singli 2"
Agata: Dowód na to, że powstają jeszcze w naszym kraju komedie, które bawią, a przymiotniki „lekki” i „przyjemny” wcale nie muszą być synonimami „obrażający inteligencję” i „sucharski”. Największą robotę zrobiły wątki drugoplanowe. Ewenement, ale czekam na walentynkową "trójkę".
Emilia: "Planeta Singli 2" to trochę przydługa reklama marek z każdej możliwej kategorii. Elektronika, żarcie, bankowość. Twórcom pewnie wydawało się, że są subtelni, ale po czwartym logotypie świecącym z ekranu, nikt już nie ma wątpliwości, skąd wzięli pieniądze na produkcję. Mam nadzieję, że ktoś w czasie seansu podliczy, ile marek przyłożyło rękę do powstania filmu, myślę, że będzie ich spokojnie ponad dziesięć. "Jedynka" sięgnęła po topowy wątek internetowego randkowania, przedstawiła go w zabawny sposób, w "dwójce" bywa zabawnie, owszem, ale mimo wszystko brakuje tego poczucia świeżości, który dał nam film z 2016 roku. Z inteligentnej gry z konwencją, tu pozostała tylko konwencja, sztampowa i przewidywalna do bólu.
Madzia: Zazwyczaj to tak jest, że część druga filmu gorsza jest od części pierwszej. I nie inaczej jest w tym przypadku. I nie zawiniła tu raczej zmiana na stołku reżyserskim, a po prostu to, że to co miało być opowiedziane, już nam „Planeta singli” opowiedziała. Część druga jest już przez to mniej ciekawa, a rozciągnięcie tej historii do czasu dwóch godzin też wcale filmowi nie pomaga. Fajnie, że twórcy gdzieś tam próbują tę historię rozwinąć i pokazać nam niejako co się dzieje po szczęśliwym zakończeniu w filmach. Pierwszą „Planetę Singli” nadal uważam za jedną z najlepszych komedii romantycznych w ogóle (nie tylko polskich), więc na część trzecią też się do kina na pewno wybiorę.
Michał: Rzadko w polskim kinie udaje się, by sequel był równie dobry, jak „jedynka”. Tu się udało. I to udało się rewelacyjnie! Dużo do śmiechu (Karolak w scenach z pewnego znanego filmu o bokserze wymiata!), bardzo dobrze napisane dialogi, rewelacyjnie dobrani aktorzy (Więdłocha ze Stuhrem tworzą kapitalny duet – można się przyczepić tylko Kamila Kuli, który dla mnie był zbyt drętwy) – „Planeta Singli 2” to rewelacyjna propozycja na wypad do kina. Zwłaszcza, gdy na dworze piździ… Bawiłem się przednio i bankowo do tej produkcji jeszcze kilka(naście) razy w swoim życiu wrócę.
Emilia: "Planeta Singli 2" to trochę przydługa reklama marek z każdej możliwej kategorii. Elektronika, żarcie, bankowość. Twórcom pewnie wydawało się, że są subtelni, ale po czwartym logotypie świecącym z ekranu, nikt już nie ma wątpliwości, skąd wzięli pieniądze na produkcję. Mam nadzieję, że ktoś w czasie seansu podliczy, ile marek przyłożyło rękę do powstania filmu, myślę, że będzie ich spokojnie ponad dziesięć. "Jedynka" sięgnęła po topowy wątek internetowego randkowania, przedstawiła go w zabawny sposób, w "dwójce" bywa zabawnie, owszem, ale mimo wszystko brakuje tego poczucia świeżości, który dał nam film z 2016 roku. Z inteligentnej gry z konwencją, tu pozostała tylko konwencja, sztampowa i przewidywalna do bólu.
Madzia: Zazwyczaj to tak jest, że część druga filmu gorsza jest od części pierwszej. I nie inaczej jest w tym przypadku. I nie zawiniła tu raczej zmiana na stołku reżyserskim, a po prostu to, że to co miało być opowiedziane, już nam „Planeta singli” opowiedziała. Część druga jest już przez to mniej ciekawa, a rozciągnięcie tej historii do czasu dwóch godzin też wcale filmowi nie pomaga. Fajnie, że twórcy gdzieś tam próbują tę historię rozwinąć i pokazać nam niejako co się dzieje po szczęśliwym zakończeniu w filmach. Pierwszą „Planetę Singli” nadal uważam za jedną z najlepszych komedii romantycznych w ogóle (nie tylko polskich), więc na część trzecią też się do kina na pewno wybiorę.
Michał: Rzadko w polskim kinie udaje się, by sequel był równie dobry, jak „jedynka”. Tu się udało. I to udało się rewelacyjnie! Dużo do śmiechu (Karolak w scenach z pewnego znanego filmu o bokserze wymiata!), bardzo dobrze napisane dialogi, rewelacyjnie dobrani aktorzy (Więdłocha ze Stuhrem tworzą kapitalny duet – można się przyczepić tylko Kamila Kuli, który dla mnie był zbyt drętwy) – „Planeta Singli 2” to rewelacyjna propozycja na wypad do kina. Zwłaszcza, gdy na dworze piździ… Bawiłem się przednio i bankowo do tej produkcji jeszcze kilka(naście) razy w swoim życiu wrócę.
Monika: Lokowania produktu jest tu zdecydowanie więcej niż w pierwszej części. Jeśli jest ktoś szczególnie na niego uczulony to seans "Planety Singli 2" może okazać się nie najlepszym pomysłem. Jednak całość trzyma poziom. Taka słodka-niesłodka historia świąteczna z charyzmatycznym Stuhrem, który skradł ten film wspólnie z najlepszym dzieciakiem świata :)
"Winni"
Agata: Kolejny film jednego aktora.
Gdyby nie zgrabny, wytrącający z przyjętego od początku seansu toku myślenia,
twist fabularny, to wyparłabym go z pamięci w 5 sekund po wyjściu z sali.
Emilia: Film jednego aktora, który udowadnia, że dobry trzymający w napięciu film nie musi mieć scen wartkiej akcji i miliona bohaterów. Wystarczy dobry pomysł scenariuszowy i jeden aktor, który udźwignie historię. Tu się udało. Asger jest dyspozytorem linii 112, stoi na linii frontu pierwszej pomocy. Między telefonami od naćpanych nastolatków i rowerowych wypadków otrzymuje telefon od kobiety, która twierdzi, że została porwana. Zaczyna się wyścig z czasem, by szybko namierzyć samochód porywacza z kobietą, by pomóc jej dzieciom, które zostały same w domu. Końcowy zwrot akcji to prawdziwy shoker, przez który opada szczęka.
Emilia: Film jednego aktora, który udowadnia, że dobry trzymający w napięciu film nie musi mieć scen wartkiej akcji i miliona bohaterów. Wystarczy dobry pomysł scenariuszowy i jeden aktor, który udźwignie historię. Tu się udało. Asger jest dyspozytorem linii 112, stoi na linii frontu pierwszej pomocy. Między telefonami od naćpanych nastolatków i rowerowych wypadków otrzymuje telefon od kobiety, która twierdzi, że została porwana. Zaczyna się wyścig z czasem, by szybko namierzyć samochód porywacza z kobietą, by pomóc jej dzieciom, które zostały same w domu. Końcowy zwrot akcji to prawdziwy shoker, przez który opada szczęka.
"Alfa"
Michał: To taki survival dla nastolatków.
Fajnie ukazano przyjaźń między chłopakiem a wilkiem, zdjęcia są wręcz cudowne
(byłem w szoku!), muzyka daje radę – jednak nic odkrywczego tu nie znajdziecie.
Dla zabicia czasu w nudne niedzielne popołudnie to jednak dobra opcja. O ile w
kinach nie ma nic ciekawszego ;)
"Fantastyczne Zwierzęta:
Zbrodnie Grindelwalda"
Zbrodnie Grindelwalda"
Agata: Mnogość wątków i multum nawiązań do serii o Harrym Potterze = wiele dyskusji i analiz ze znajomymi. A nie ma dla filmu większego komplementu, niż to, że zachęca do przeżywania go jeszcze długo po wyjściu z kina. Poza tym, pięknie pokazany magiczny świat, przywracająca wspomnienia muzyka oraz perfekcyjnie dobrani aktorzy. Czekam na rozwinięcie podjętych tematów!
Ewa: Scenariuszowo to fiasko. Rozwiązania fabularne przypominają turecką telenowelę, w której za kij znaleźć nie można logiki, a motywacje postaci i ich decyzje bywają absurdalne. Jednak… jest tutaj Newt Scamander, jako główna postać, w którego wciela się Eddie Redmayne. Kradnie każdą scenę, w której się pojawia i dostarcza mnóstwa rozrywki. Niemniej, jak na głównego bohatera - horrendalnie go mało. Cieszą pojawiające się zwierzęta (choć ich także jest stosunkowo niewiele biorąc pod uwagę tytuł filmu), dobre CGI, hołdy w stronę Harry’ego Pottera. Szkoda, że twórcy nie mogli się zdecydować, kto tak naprawdę jest bohaterem produkcji oraz mieli spory problem z budowaniem scen akcji. Jako fanka Harry'ego Pottera - jestem zachwycona czarodziejskim światem i jego rozbudowywaniem. Jako kinofil - meh, miało to więcej potencjału.
Madzia: Johnny Depp – i tyle w tym temacie :) A tak serio – czy był sens, żeby „Fantastyczne zwierzęta” rozbijać na trylogię? Dla mnie, jako dla fanki potterowego świata – jak najbardziej. Druga część spokojnie dorównuje pierwszej. Ciekawa historia, sporo fajnych nowych zwierząt, uroczo nieporadny Newt Skamander i do tego Johnny Depp. Nadal jest magicznie. Tak trzymać.
Michał: Zabijecie mnie, ale jestem człowiekiem, który jest totalnie poza światem Pottera. Nie przeczytałem wszystkich książek, nie obejrzałem wszystkich filmów – to chyba nie mój klimat. Na pierwsze „Zwierzaki” poszedłem i mi się podobało, zatem i na „dwójeczkę” się udałem. Cóż, tu już jest zbyt wiele nawiązań do świata Pottera i dość mocno pogubiłem się w tym kto jest kim, ale generalnie nie mogę powiedzieć, że to zły film. Co to to nie! To kino dobre, świetne od strony audiowizualnej, z fajnymi kreacjami aktorskimi (Depp w końcu nie gra Jacka Sparrowa, co czynił w każdym filmie od czasu pierwszych „Piratów z Karaibów”). Ale jako mugol (chyba tak się mówi), powinienem coś z tego rozumieć, a reżyser i scenarzyści ewidentnie skroili to pod fanów serii. Szkoda.
Ewa: Scenariuszowo to fiasko. Rozwiązania fabularne przypominają turecką telenowelę, w której za kij znaleźć nie można logiki, a motywacje postaci i ich decyzje bywają absurdalne. Jednak… jest tutaj Newt Scamander, jako główna postać, w którego wciela się Eddie Redmayne. Kradnie każdą scenę, w której się pojawia i dostarcza mnóstwa rozrywki. Niemniej, jak na głównego bohatera - horrendalnie go mało. Cieszą pojawiające się zwierzęta (choć ich także jest stosunkowo niewiele biorąc pod uwagę tytuł filmu), dobre CGI, hołdy w stronę Harry’ego Pottera. Szkoda, że twórcy nie mogli się zdecydować, kto tak naprawdę jest bohaterem produkcji oraz mieli spory problem z budowaniem scen akcji. Jako fanka Harry'ego Pottera - jestem zachwycona czarodziejskim światem i jego rozbudowywaniem. Jako kinofil - meh, miało to więcej potencjału.
Madzia: Johnny Depp – i tyle w tym temacie :) A tak serio – czy był sens, żeby „Fantastyczne zwierzęta” rozbijać na trylogię? Dla mnie, jako dla fanki potterowego świata – jak najbardziej. Druga część spokojnie dorównuje pierwszej. Ciekawa historia, sporo fajnych nowych zwierząt, uroczo nieporadny Newt Skamander i do tego Johnny Depp. Nadal jest magicznie. Tak trzymać.
Michał: Zabijecie mnie, ale jestem człowiekiem, który jest totalnie poza światem Pottera. Nie przeczytałem wszystkich książek, nie obejrzałem wszystkich filmów – to chyba nie mój klimat. Na pierwsze „Zwierzaki” poszedłem i mi się podobało, zatem i na „dwójeczkę” się udałem. Cóż, tu już jest zbyt wiele nawiązań do świata Pottera i dość mocno pogubiłem się w tym kto jest kim, ale generalnie nie mogę powiedzieć, że to zły film. Co to to nie! To kino dobre, świetne od strony audiowizualnej, z fajnymi kreacjami aktorskimi (Depp w końcu nie gra Jacka Sparrowa, co czynił w każdym filmie od czasu pierwszych „Piratów z Karaibów”). Ale jako mugol (chyba tak się mówi), powinienem coś z tego rozumieć, a reżyser i scenarzyści ewidentnie skroili to pod fanów serii. Szkoda.
Monika: Z jednej strony należałoby zobaczyć ten film dwukrotnie, żeby się we wszystkim połapać. Z drugiej, czy jest tego wart? Nadmiar informacji i powiązań może Was zdezorientować niczym najlepsze magiczne sztuczki. Piękne obrazy, cudowna muzyka z Harry'ego Pottera. Mniej komedii, niż w pierwszej części i moim zdaniem jest to mały minus. Może ciut zbyt chaotycznie? Nie wiem, nie urzekło mnie to.
"Wdowy"
Agata: Surowe, ale zarazem gęste fabularnie oraz smutne, ale jednocześnie twarde kino. Na największą uwagę zasługuje jednak kwartet: Davis, Rodriguez, Debicki, Erivo.
Madzia: Jak zobaczyłam po filmie, że wyreżyserował go Steve McQueen to się trochę zdziwiłam. Bardziej tu widać rękę Gillian Flynn, która współtworzyła scenariusz, niż McQuenn’a. Pomimo swojej długości, film się (o dziwo) nie dłuży i nie ciągnie. Scenariusz rozpisany jest tak, że obraz wciąga widza w swoją opowieść od samego początku do samego końca. Do tego zakończenie, którego nie spodziewał się chyba nikt. No i aktorsko film zachwyca – nie przychodzi mi do głowy żadne „słabe ogniwo” wśród aktorów.
Michał: Nowy film Steve’a McQueena mocno mnie zadziwił. Po tym reżyserze spodziewać moglibyśmy się czegoś głębokiego i szokującego, a tymczasem nakręcił… mocne heist movie. Tak, ten McQueen nakręcił heist movie. Owszem, swoje przemyślenia dotyczące aktualnej sytuacji w Ameryce też dodał, jednak na tyle mądrze wmontował je w fabułę, że idealnie komponują się z główną akcją. „Wdowy” to kino bardzo dobre, wizualnie wyborne, a aktorsko wybitne (Michelle <3 i Elizabeth <3). Dzieło to trzyma w napięciu, choć ma parę słabszych momentów. Brawa dla McQueena się jednak należą – po ciężkich i wybitnych dziełach, nakręcił dzieło mocne, ale i, o dziwo, bardziej rozrywkowe.
Madzia: Jak zobaczyłam po filmie, że wyreżyserował go Steve McQueen to się trochę zdziwiłam. Bardziej tu widać rękę Gillian Flynn, która współtworzyła scenariusz, niż McQuenn’a. Pomimo swojej długości, film się (o dziwo) nie dłuży i nie ciągnie. Scenariusz rozpisany jest tak, że obraz wciąga widza w swoją opowieść od samego początku do samego końca. Do tego zakończenie, którego nie spodziewał się chyba nikt. No i aktorsko film zachwyca – nie przychodzi mi do głowy żadne „słabe ogniwo” wśród aktorów.
Michał: Nowy film Steve’a McQueena mocno mnie zadziwił. Po tym reżyserze spodziewać moglibyśmy się czegoś głębokiego i szokującego, a tymczasem nakręcił… mocne heist movie. Tak, ten McQueen nakręcił heist movie. Owszem, swoje przemyślenia dotyczące aktualnej sytuacji w Ameryce też dodał, jednak na tyle mądrze wmontował je w fabułę, że idealnie komponują się z główną akcją. „Wdowy” to kino bardzo dobre, wizualnie wyborne, a aktorsko wybitne (Michelle <3 i Elizabeth <3). Dzieło to trzyma w napięciu, choć ma parę słabszych momentów. Brawa dla McQueena się jednak należą – po ciężkich i wybitnych dziełach, nakręcił dzieło mocne, ale i, o dziwo, bardziej rozrywkowe.
"Gentleman z Rewolwerem"
Agata: Przesympatycznie ukazana opowieść o uroczym, eleganckim i kipiącym kulturą osobistą złodzieju-recydywiście. W roli tytułowej niezawodny Robert Redford, który będąc, a nie tylko wcielając się w gentlemana, pożegnał się właśnie ze swoim zawodem. Już tęsknię za oglądaniem na dużym ekranie jego charakterystycznego błysku w oku oraz urzekającego uśmiechu. Zwłaszcza, że tego nie można się nauczyć, to po prostu się ma.
Michał: Tym filmem Robert Redford zakończył swoją karierę aktorską. Ku mojej rozpaczy… Aj, nie zrozumcie mnie źle – zakończył karierę ku mojej rozpaczy, bo go uwielbiam, a nie, że wybrał zły film na jej zakończenie. O nie, nie, nie! „Gentleman z rewolwerem” to kino niezwykle ciepłe, dowcipne i błyskotliwe – najlepsze możliwe pożegnanie Legendy z ekranem. Masa smaczków (fani Roberta będą zachwyceni), świetnie poprowadzona fabuła, piękna muzyka. Szkoda, że kończy się epoka Redforda – będę tęsknić…
"Utoya, 22 lipca"
Agata: Obraz niestandardowy, bo zrobiony w skali czasowej 1:1 (czyli – horror trwający 72 minuty w rzeczywistości, został przedstawiony w takim też czasie na ekranie). Napięcie jest zbudowane za sprawą kilku zabiegów. Kamera podąża za główną bohaterką, co potęguje wrażenie, jakoby widz sam siedział na wyspie, a brak nachalności skutecznie pobudza wyobraźnię. Nie zobaczymy tutaj stosów ciał, strzały słychać w oddali i brakuje zbliżeń na twarz sprawcy masakry, jedynie w oddali pojawia się jego sylwetka. Uwagę zwraca też zdolna, liczna grupa młodych aktorów. Seans nieprzyjemny, lecz wciągający i angażujący.
Madzia: „Utoyę” widziałam dosyć dawno, bo jeszcze w okresie
wakacyjnym. I jak tak teraz o tym filmie myślę, to jestem w stanie sobie go
przypomnieć ze szczegółami – to na pewno dobrze o nim świadczy. Historia
prawdziwa i nakręcona tak, że (przez większość czasu) trzyma w napięciu. Z tym
„przez większość czasu” jest tak naprawdę największy problem. Bo jeżeli
opowiadamy historię o tym jak jeden stuknięty koleś postanowił sobie powybijać
Bogu ducha winne dzieciaki przebywające na wakacjach powinien jednak trzymać w
napięciu od początku do końca. Jest taka jedna scena z pół godziny przed końcem
filmu, która tak naprawdę psuje wszystko i jest kompletnie niepotrzebna. Nie będę
mówić wprost, żeby nie spoilerować, ale jak zobaczycie film to będziecie
wiedzieli o co mi chodzi. Na wielki plus to, że reżyser w ani jednym momencie
nie pokazuje twarzy, ani nie wymienia nazwiska sprawcy.
Michał: Film ten widziałem na festiwalu w Poznaniu już w sierpniu, jednak dopiero teraz doczekał się kinowej dystrybucji. Film Poppe opowiada o strasznych wydarzeniach, które wstrząsnęły Norwegią i całym światem w 2011 roku. Historię śledzimy z perspektywy Kai, dziewczyny, która uczestniczy w obozie na Utoji. To dzieło mocne, poruszające, ukazujące tragizm i brutalność tamtych zdarzeń. Film miał potencjał by być czymś mocnym, czymś na miarę „Syna Szawła”, jednak reżyser troszkę pogubił się w pewnym momencie i mimo naszej świadomości, że prawicowy zbrodniarz (imienia nie podam, bo na to nie zasługuje) na wyspie grasuje, przestajemy to odczuwać. Szkoda, bo niewiele zabrakło, by film Poppe był produkcją doskonałą.
"Creed 2"
Agata: Boks i poobijane gęby swoją drogą, ale to solidne elementy dramatu psychologicznego zasługują na największą uwagę. Silnie umotywowane (chociaż dla mnie nie zawsze zrozumiałe) działania bohaterów sprawiły, że nie rozważałam praw fizyczno-biologicznych panujących (a raczej zanikających) w czasie walki finałowej, a skupiłam się na kibicowaniu swojemu faworytowi, który btw. i tak poległ. Jednak, jako nierockymanka, ciągle nie załapałam bokserskiego bakcyla i nie widzę szans, by miało to się zmienić.
Madzia: I oto mamy – najlepszy film tego miesiąca – „Creed II”. Przyznam szczerze, że nigdy fanką „Rocky’ego” nie byłam. Zawsze wolałam „Rambo” :) Zdanie zmieniłam po pierwszej części „Creeda” i na kolejną czekałam już z niecierpliwością. No i się nie zawiodłam. Historia – świetna! Super, że nawiązujemy ponownie do opowieści, którą znamy już ze starej serii. No i sceny w ringu – genialne! Na ostatniej scenie dosłownie miałam ciarki. Koniecznie do kina marsz!
Michał: Tu wystarczyłyby dwa słowa: FILM ROKU! To dzieło perfekcyjne, pozbawione wad, rewelacyjne pod KAŻDYM względem. Kapitalnie napisana fabuła, kapitalne kreacje aktorskie, kapitalnie zrealizowane walki, kapitalna muzyka… Kuźwa, tu wszystko jest kapitalne! Fanatycy serii będą zachwyceni, bo tego filmu lepiej nie dało się nakręcić! Piękna, poruszająca opowieść, w której boks schodzi na dalszy plan. To historia poświęcona rodzinie, dziedzictwu, życiowych trudnościach, historia w której każdy ma swoje cele. Absolutny majstersztyk!
Madzia: I oto mamy – najlepszy film tego miesiąca – „Creed II”. Przyznam szczerze, że nigdy fanką „Rocky’ego” nie byłam. Zawsze wolałam „Rambo” :) Zdanie zmieniłam po pierwszej części „Creeda” i na kolejną czekałam już z niecierpliwością. No i się nie zawiodłam. Historia – świetna! Super, że nawiązujemy ponownie do opowieści, którą znamy już ze starej serii. No i sceny w ringu – genialne! Na ostatniej scenie dosłownie miałam ciarki. Koniecznie do kina marsz!
Michał: Tu wystarczyłyby dwa słowa: FILM ROKU! To dzieło perfekcyjne, pozbawione wad, rewelacyjne pod KAŻDYM względem. Kapitalnie napisana fabuła, kapitalne kreacje aktorskie, kapitalnie zrealizowane walki, kapitalna muzyka… Kuźwa, tu wszystko jest kapitalne! Fanatycy serii będą zachwyceni, bo tego filmu lepiej nie dało się nakręcić! Piękna, poruszająca opowieść, w której boks schodzi na dalszy plan. To historia poświęcona rodzinie, dziedzictwu, życiowych trudnościach, historia w której każdy ma swoje cele. Absolutny majstersztyk!
"Miłość jest Wszystkim"
Agata: Jeśli ktoś gdzieś kiedyś powie Wam, że warto TO obejrzeć, to wiedzcie, że nie życzy Wam dobrze i lepiej usunąć go ze znajomych.
Emilia: Michał Kwieciński zaserwował nam ciężkostrawną wigilijną kolację, na honorowym miejscu posadził Mikołaja, który polewa kolejnym gościom gorzką wódkę. Jan (Olaf Lubaszenko) staje się Mikołajem jakby wbrew własnej woli, a już na pewno wbrew swoim przekonaniom, bo jest w tym filmie trochę mniej zgorzkniałą wersją Grincha. Właśnie przyjechał z Finlandii, przypadkiem znalazł się na planie świątecznego programu, skuszony szybkim zarobkiem zgadza się włożyć przebranie Mikołaja, by bez entuzjazmu machać do dzieci i rozdawać im cukierki. Potem jest tylko gorzej. Poznajemy kolejnych bohaterów i ich przedświąteczne bolączki. I niby wszystkie elementy tego świąteczno-miłosnego patchworku do siebie pasują, a mimo to jakby nic się nie trzyma kupy, historia szyta grubymi nićmi zaczyna się pruć, im więcej dowiadujemy się o bohaterach. Przesłanie tytułu wybrzmiewa ostatecznie w końcowych scenach filmu, kiedy to wszyscy nagle przypominają sobie, że święta to czas wybaczenia i pojednania. Zagubieni bohaterowi jakby prowadzeni blaskiem pierwszej gwiazdki odnajdują ścieżkę prowadzącą w dobrym kierunku i zaczarowani magią świąt wszelkie problemy i nieporozumienia rzucają w kąt niczym niechciany prezent. I o to chodzi w Świętach, więc widz przymyka oko na sztuczność prezentowanych mu przez dwie godziny wątków i daje się ponieść chwili końcowego wzruszenia. Jednak tylko na moment, bo gdy zapalają się światła w głowie mamy tylko: meh…
Madzia: „Miłość jest wszystkim” przypomina trochę „Listy do M.” czy „To właśnie miłość”. To zlepek historii kilkorga ludzi, którzy gdzieś tam okazuje się, że są ze sobą powiązani. I na tym podobieństwa się kończą. Nie ma szans, żeby film ten powtórzył sukces „Listów do M.” bo jest po prostu słaby. Może znajdziecie jedną historię, która gdzieś tam Was zainteresuje i będziecie czekali na jej zakończenie, ale chyba raczej nie. Ten film można obejrzeć chyba tylko po to, żeby przed nim ostrzec innych albo nabić sobie statystyki wizyt w kinie.
Michał: Są filmy o których aż nie chce się pisać, bo szkoda palców na uderzanie w klawiaturę… Tak, to jeden z nich. Głupi, infantylny, bez sensu. Najlepiej o poziomie tego czegoś niech świadczy to, że najlepszą rolę na ekranie tworzy prezydent Adamowicz, który gościnnie pojawia się na pięć sekund. W trakcie seansu chciałem wydłubać sobie oczy i uciąć uszy, byleby nie widzieć tego co się dzieje i nie słuchać tych bzdurnych tekstów, które wypowiadają bohaterowie… Ten „film” przypomina nam o tym, że „polskie komedie romantyczne” dalej istnieją i nie chcą zdechnąć…
Emilia: Michał Kwieciński zaserwował nam ciężkostrawną wigilijną kolację, na honorowym miejscu posadził Mikołaja, który polewa kolejnym gościom gorzką wódkę. Jan (Olaf Lubaszenko) staje się Mikołajem jakby wbrew własnej woli, a już na pewno wbrew swoim przekonaniom, bo jest w tym filmie trochę mniej zgorzkniałą wersją Grincha. Właśnie przyjechał z Finlandii, przypadkiem znalazł się na planie świątecznego programu, skuszony szybkim zarobkiem zgadza się włożyć przebranie Mikołaja, by bez entuzjazmu machać do dzieci i rozdawać im cukierki. Potem jest tylko gorzej. Poznajemy kolejnych bohaterów i ich przedświąteczne bolączki. I niby wszystkie elementy tego świąteczno-miłosnego patchworku do siebie pasują, a mimo to jakby nic się nie trzyma kupy, historia szyta grubymi nićmi zaczyna się pruć, im więcej dowiadujemy się o bohaterach. Przesłanie tytułu wybrzmiewa ostatecznie w końcowych scenach filmu, kiedy to wszyscy nagle przypominają sobie, że święta to czas wybaczenia i pojednania. Zagubieni bohaterowi jakby prowadzeni blaskiem pierwszej gwiazdki odnajdują ścieżkę prowadzącą w dobrym kierunku i zaczarowani magią świąt wszelkie problemy i nieporozumienia rzucają w kąt niczym niechciany prezent. I o to chodzi w Świętach, więc widz przymyka oko na sztuczność prezentowanych mu przez dwie godziny wątków i daje się ponieść chwili końcowego wzruszenia. Jednak tylko na moment, bo gdy zapalają się światła w głowie mamy tylko: meh…
Madzia: „Miłość jest wszystkim” przypomina trochę „Listy do M.” czy „To właśnie miłość”. To zlepek historii kilkorga ludzi, którzy gdzieś tam okazuje się, że są ze sobą powiązani. I na tym podobieństwa się kończą. Nie ma szans, żeby film ten powtórzył sukces „Listów do M.” bo jest po prostu słaby. Może znajdziecie jedną historię, która gdzieś tam Was zainteresuje i będziecie czekali na jej zakończenie, ale chyba raczej nie. Ten film można obejrzeć chyba tylko po to, żeby przed nim ostrzec innych albo nabić sobie statystyki wizyt w kinie.
Michał: Są filmy o których aż nie chce się pisać, bo szkoda palców na uderzanie w klawiaturę… Tak, to jeden z nich. Głupi, infantylny, bez sensu. Najlepiej o poziomie tego czegoś niech świadczy to, że najlepszą rolę na ekranie tworzy prezydent Adamowicz, który gościnnie pojawia się na pięć sekund. W trakcie seansu chciałem wydłubać sobie oczy i uciąć uszy, byleby nie widzieć tego co się dzieje i nie słuchać tych bzdurnych tekstów, które wypowiadają bohaterowie… Ten „film” przypomina nam o tym, że „polskie komedie romantyczne” dalej istnieją i nie chcą zdechnąć…
Monika: Trauma. Absolutna trauma od kilku dni. I niezrozumienie czemu własna matka nienawidzi cię tak bardzo, by powiedzieć: "idź na ten film, jest całkiem przyjemny". Dla mnie tak samo przyjemny, jak wkładanie sobie gwoździ do oczu.
"Nocne Istoty"
Madzia: Czasem fajnie jest iść sobie do kina na film, o którym nic
się nie wie, tylko dlatego, że grany jest o godzinie, która Wam odpowiada. Ja
takim sposobem trafiłam na „Nocne istoty”. Uwielbiam horrory, ale te kręcone w
XXI wieku naprawdę bardzo rzadko są straszne. A ten mnie autentycznie
przeraził. Jakieś 90% filmu oglądałam przez palce. Po filmie byłam jeszcze z
pół godziny roztrzęsiona i poszłam na jeszcze jeden film, żeby może zapomnieć o
tym. Widziałam go z dwa tygodnie temu, a nadal kiedy siedzę sama w mieszkaniu i
coś mi zastuka w ścianach albo w rurach to zaczynam się nerwowo rozglądać.
Polecam, szczególnie fanom horrorów.
"Narodziny Gwiazdy"
Agata: Jestem fanką pierwszej połowy filmu oraz hipertotalfanką Bradley’a Coopera od początku do końca (nawet gdyby wystąpił w „Miłość jest wszystkim”), dlatego sumienie nie pozwala mi wyrażać się przesadnie niepochlebnie o tym tytule. Wybieram jednak „Narodziny...” Barbry Streisand z lat ‘70tych.
Emilia: Odbiór tego filmu w dużej mierze zależeć będzie od tego, czy wywoła w Tobie widzu jakieś emocje. Trudno jest się tu przyczepić do czegoś w kwestii formalnej. Bohaterowie są świetnie napisani i jeszcze lepiej zagrani (duet Cooper&Gaga kipi taką chemią, jakiej dawno nie widziałam na ekranie), muzyka zachwyca, reżysersko każdemu życzę takich debiutów jak Cooperowi, sceny koncertów są mistrzowsko nakręcone (co ciekawe, były kręcone na prawdziwych, największych festiwalach). Ogląda się to z przyjemnością, w końcu miłość, w którą można uwierzyć, a nawet uronić kilka łez nad jej pięknem.
Madzia: Tak się wszyscy tym filmem zachwycają, a on taki przeciętny. Historia jest mega naciągana i do tego rozwleczona niewiarygodnie. To co rozciągnięte jest na 2 godziny 15 minut spokojnie można by było zmieścić w 1,5 godziny. Piosenki, choć naprawdę dobre, to jednak nie zapadają kompletnie w pamięci. Oglądałam go i miałam wrażenie, że skrojony jest po prostu pod Oscary. Na duży plus – aktorstwo. Lady Gaga w swojej roli jest świetna, a chemia między nią a Bredleyem Cooperem aż kipi z ekranu.
Michał: Nie przyłączę się do głosów skandujących, że to arcydzieło. Ba, nie napiszę nawet, że to dobry film. Dzieło Coopera to, według mnie, przehajpowana, przeciętna produkcja, która może i faktycznie porywa przez pierwszą część projekcji, jednak potem staje się niestrawną papką, którą kino serwowało nam setki razy. Nie kupuję chemii między Cooperem a Lady Gagą, nie kupuję finału (fatalnie ukazane motywy głównego bohatera), nie kupuję tak sztucznych bohaterów. „Narodziny gwiazdy” miały podstawy, by stać się filmem dobrym, jednak fatalne decyzje fabularne i fatalne ich odtworzenie przez duet Cooper-Gaga spowodowały, że z kina nie wychodziłem ocierając łez, a wychodziłem wkurzony, że zniszczono potencjał produkcji, która przez (mniej więcej) pierwszą godzinę naprawdę dawała radę. P.S. Pojadę dalej. „Shallow” nie jest arcydziełem – zdecydowanie lepsze jest „Maybe it’s Time”.
Emilia: Odbiór tego filmu w dużej mierze zależeć będzie od tego, czy wywoła w Tobie widzu jakieś emocje. Trudno jest się tu przyczepić do czegoś w kwestii formalnej. Bohaterowie są świetnie napisani i jeszcze lepiej zagrani (duet Cooper&Gaga kipi taką chemią, jakiej dawno nie widziałam na ekranie), muzyka zachwyca, reżysersko każdemu życzę takich debiutów jak Cooperowi, sceny koncertów są mistrzowsko nakręcone (co ciekawe, były kręcone na prawdziwych, największych festiwalach). Ogląda się to z przyjemnością, w końcu miłość, w którą można uwierzyć, a nawet uronić kilka łez nad jej pięknem.
Madzia: Tak się wszyscy tym filmem zachwycają, a on taki przeciętny. Historia jest mega naciągana i do tego rozwleczona niewiarygodnie. To co rozciągnięte jest na 2 godziny 15 minut spokojnie można by było zmieścić w 1,5 godziny. Piosenki, choć naprawdę dobre, to jednak nie zapadają kompletnie w pamięci. Oglądałam go i miałam wrażenie, że skrojony jest po prostu pod Oscary. Na duży plus – aktorstwo. Lady Gaga w swojej roli jest świetna, a chemia między nią a Bredleyem Cooperem aż kipi z ekranu.
Michał: Nie przyłączę się do głosów skandujących, że to arcydzieło. Ba, nie napiszę nawet, że to dobry film. Dzieło Coopera to, według mnie, przehajpowana, przeciętna produkcja, która może i faktycznie porywa przez pierwszą część projekcji, jednak potem staje się niestrawną papką, którą kino serwowało nam setki razy. Nie kupuję chemii między Cooperem a Lady Gagą, nie kupuję finału (fatalnie ukazane motywy głównego bohatera), nie kupuję tak sztucznych bohaterów. „Narodziny gwiazdy” miały podstawy, by stać się filmem dobrym, jednak fatalne decyzje fabularne i fatalne ich odtworzenie przez duet Cooper-Gaga spowodowały, że z kina nie wychodziłem ocierając łez, a wychodziłem wkurzony, że zniszczono potencjał produkcji, która przez (mniej więcej) pierwszą godzinę naprawdę dawała radę. P.S. Pojadę dalej. „Shallow” nie jest arcydziełem – zdecydowanie lepsze jest „Maybe it’s Time”.
Monika: Lady Gaga w swojej roli bardzo naturalna i przekonująca. Bradley Cooper jest dla mnie nadal lepszym aktorem niż reżyserem. Chodzi o to przyspieszone bicie serca i ściśnięte gardło, które albo się pojawiają, albo nie. Mnie niestety to tak nie ruszyło. Nie mogę jednak napisać, że była to jedna z wielu banalnych historii miłosnych. Miejscami za bardzo rozciągnięta, spokojnie można by ją skrócić o 45 minut. Duet Gaga-Cooper na plus!
"Grinch"
Agata: Całkiem przyjemny, całkiem zabawny, całkiem typowy-gwiazdkowy. Trochę już tych "Opowieści Wigilijnych" nam dystrybutorzy zaserwowali, więc kolejna to troszkę zieeeeeew. Przed seansem wyświetlana jest króciutka ucieczka Minionków i właśnie dla niej warto było wbić do kina.
Madzia: Taka sobie bajeczka. Dzieciom może się spodobać, dorośli
raczej się wynudzą. Ja bawiłam się średnio. Jest kilka rzeczywiście zabawnych
momentów, jednak w większości to ponownie opowiedziana historia, którą wszyscy
już dobrze znamy, z tą różnicą, że tym razem jako animacja. Chyba jednak wolę
aktorską wersję.
Michał: No kupił mnie ten film – autentycznie mnie kupił. Pokochałem Grincha, pokochałem Maxa, pokochałem ten humor. To ciepła, choć przewidywalna, historia o magii świąt, o miłości, o wybaczaniu. Idealny film na okres świąteczny. Chyba aż obejrzę to, w tym roku, jeszcze raz! Dodatkiem do seansu jest króciutki filmik „Minionki uciekają” – warto obejrzeć, bo jest suuuper!
Monika: Jako, że prawie zapomniałam dodać recenzję "Grincha" do listopadowych premier [Michał: ale spokojnie, ja czuwam :D], możecie wnioskować, że nie był to powalający seans :D Mimo, że Grinch Świąt nie lubi, to Święta lubią Grincha (sala kina była pełna!). Zabrakło mi wyrazistszego humoru i cała fabuła ma trochę dziur. Ale w ogólnym rozrachunku i tak na plus.
"Operacja Overlord"
Madzia: Wielką zaletą „Operacji Overlord” jest to, że nie udaje, że
chce być czymś więcej niż czystą rozrywką. Już zwiastun mówi – widzu, masz iść
na ten film, przestać myśleć i po prostu dobrze się bawić. Odmóżdżacz idealny.
Wojna, mutanty, zombie – mamy tu wszystko. Jeśli chcecie się odstresować po
męczącym dniu w pracy, to jest to dla Was wybór idealny.
Michał: Tu od czasu ukazania się trailera
(jeszcze raz dziękuję za kapitalne wykorzystanie „Hell’s Bells” AC/DC!)
wiedziałem czego oczekiwać i dokładnie to dostałem w IMAXie. Tak, też byłem w szoku, że dzieło to trafiło do IMAXa,
ale muszę przyznać, że sprawdziło się tam kapitalnie. Efekty dźwiękowe były
wyborne, nie wiem, czy w „zwykłej” sali aż tak dałoby się to odczuć. A sam
film? Bzdurkowata, B-klasowa, siekanina, którą naprawdę świetnie się ogląda.
Żadnej rewolucji nie dostaniecie (ktoś oczekiwał?!), jednak przez cały seans
Wasze mózgi autentycznie odpoczną od codziennych zmartwień i problemów. P.S.
Jeśli jeszcze nie oglądaliście to polecam „Eksperyment SS”.
"Eter"
Agata: Była szansa, że w miarę bezboleśnie zniosę seans nowego filmu Zanussiego. Jednak, gdy okazało się, że postanowił dopełnić pierwszą „Historię opowiedzianą” krótką „Historią nieopowiedzianą” (chyba dobrze pamiętam, że te dwie części filmu tak właśnie się nazywały), to mojej konsternacji i zażenowaniu nie było końca. Nagle załączone zostało toporne, religijne argumentowanie, co zamiast zadziałać oświecająco na widza, zadziałało ośmieszająco na reżysera.
Madzia: Gdybym wiedziała przed tym wyborem, że to film Zanussiego,
to w życiu bym na niego nie poszła. Zwiódł mnie zwiastun tej produkcji. Zobaczyłam
przed jakimś innym seansem i stwierdziłam – to będzie super, ciekawa historia,
nie da się tego źle zrobić. No ale jednak wygląda na to, że można. Nuuuuda
totalna. Inaczej się tego filmu nie da określić. Z 20 minut produkcji spokojnie
przespałam. Gra aktorska tak przerysowana, że nie da się na to patrzeć. I
jeszcze to zakończenie, które w żaden sposób nie pasuje do całego filmu. Coś Ty
sobie, panie reżyserze, myślał?
Michał: Krzysztof Zanudzi nie zawodzi – po
żenującym „Obcym Ciele” atakuje nas „Eterem”. Dobra, skłamałbym, jakbym
napisał, że to film równie żenujący. Ba, ma czasem nawet przeciętne przebłyski.
Co prawda mocno się dłuży, ale nie boli tak mocno jak film z 2014 roku. Do
czasu… Bo w momencie, kiedy wydaje Wam się, że film się kończy, zastanawiacie
się nawet nad oceną 4/10, Zanudzi atakuje Was, niespodziewanie, ostatnim
rozdziałem. I wtedy ch.. Was strzela, bo nic bardziej żenującego dawno nie
widzieliście… Ostatnie minuty są tak żenujące, że chyba tylko wstąpienie do
PiSu jest większym obciachem… Nie wiem, czy Pan Krzysztof chce dalej realizować
filmy – mam jednak szczerą nadzieję, że po „Eterze” zakończy karierę. Polskie
kino nie wytrzyma kolejnego takiego „ciosu”…
Podsumowanie w liczbach
Informacja dla "świeżaków" - w tabeli znajdują się wszystkie nasze oceny, jednak, aby obraz mógł się ubiegać o prestiżowy tytuł "filmu miesiąca" (prestiż na maxa!), dane dzieło muszą obejrzeć, co najmniej, trzy osoby. Oto wyniki (po kliknięciu na tabelkę, obrazek się powiększa)!
NASZ FILM MIESIĄCA - "CREED 2"
NAJGORSZY FILM MIESIĄCA - "MIŁOŚĆ JEST WSZYSTKIM"
DZIĘKUJEMY ZA UWAGĘ! DO PRZECZYTANIA W NASTĘPNYM PODSUMOWANIU!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz