poniedziałek, 30 października 2017

Festiwal Kamera Akcja - sobota




Dość dawno temu zostawiłem Was ze sporym cliffhangerem - co się ze mną działo? Otóż, życie się działo. Jako, że niedawno zacząłem nową pracę, mam najwspanialszą dziewczynę na świecie, to zwyczajnie brakuje mi czasu na pisanie. Bo na oglądanie filmów nie brakuje, co to to nie. Jak się potoczyły moje dalsze, festiwalowe przygody? Przed Wami odpowiedź na to niezwykle nurtujące (pewnie nikogo) pytanie.



William Wikinger - Widok z okna


Sobotnie poranki na Kamerze Akcji bywają trudne. Bardzo trudne. Ilość soczków wypitych w piątkowy wieczór w klubie festiwalowym powoduje, iż czasem nie ma się ochoty wstawać. Tu wyjaśnienie:

a) ludzie poniżej 18 roku życia: jeśli przesadzicie z soczkami, to naprawdę źle się będziecie czuć
b) ludzie powyżej 18 życia: też wiecie, że jeśli przesadzicie z soczkami, bywa grubo...




Kiedy już uda się zwlec z wyra, czas zdobyć paszę. Znaczy żarło. Znaczy jedzonko. Naszą (w sensie moją i IN LOVE WITH MOVIE) festiwalową tradycją są śniadanka w DUNKIN' DONUTS. Tak, na słodko. Pyszne pączki (wiem, że donuty, ale słowo pączek brzmi też cool) wchodzą jeden za drugim. No dobra, zjadłem AŻ dwa, przez co wygrałem zakład, bo Agata twierdziła, że po jednym wymięknę. A tu nie, na na na na nanana.

Spider-Ma..Donut


W tym roku wybrałem wersję z białą czekoladą (bardzo spoko) oraz halloweenową (z karmelem i pająkiem - ZAJEBISTY!). W tym roku do naszego śniadanka dołączyli też Madzia (NIECO INNA PANNA M.), Emilia (PO NAPISACH KOŃCOWYCH) i Grzegorz (WELUR & poliester), ale o ich wrażenia z posiłku, pytajcie ich. Bo potem będzie, że coś przekręciłem i ktoś mnie wyeliminuje. Albo nie. Nie wiem. Dobra, zagmatwałem się. Po śniadanku udaliśmy się do Łódzkiego Domu Kultury, gdzie czekało nas najważniejsze wydarzenie Kamery Akcji.


Widok z rzędu numer jeden


To właśnie w sobotę, o godzinie 13, na scenę wkroczyła główna gwiazda, osoba, którą wszyscy kochacie. AGATA KULESZA. Dzięki temu, iż tym razem nie zwlekaliśmy z wyjściem z pączkojadni, udało nam się upolować... miejsca w pierwszym rzędzie! No dobra, moja siła też się przydała (50 osób w ciężkim stanie odwieziono do szpitala).


Mistrz kamuflażu, level Klocuch


Ależ to było spotkanie! Panią Agatę kocham za jej WIELKIE I WSPANIAŁE role, teraz uwielbiam ją jeszcze bardziej. Wyluzowana, dynamiczna, dowcipna, niesamowita - oczarowała każdego z nas. Najlepszym dowodem na to, jak wielką jest osobowością, był fakt, iż człowiek, którego nie trawię, czyli Łukasz Maciejewski, ani razu nie przerwał pani Agacie, praktycznie, w ogóle nie opowiadał o swojej książce (retrospekcja: w zeszłym roku na spotkaniu z Bartłomiejem Topą, pan Maciejewski irytował wszystkich swoim zbyt dużym ego, ciągłym opowiadaniem o swoich książkach oraz często nie dawał dojść aktorowi do głosu), co więcej, oddał nawet pytanie, które było skierowane do niego! Nie poznałem człowieka! Ale niezwykle mnie to cieszy, iż, tym razem, zachował się niezwykle kulturalnie i z klasą i pozwolił pani Agacie zawładnąć publicznością. Ja wyszedłem ze spotkania oczarowany - nie dość, że mam z panią Agatą zdjęcie, to na dodatek chwilkę porozmawialiśmy sobie o Szczecinie (oboje pochodzimy z tego cudownego miasta).


De Motywy


Po spotkaniu nastał czas, by udać się do jedzeniodajni. Tym razem postanowiliśmy skorzystać z festiwalowej oferty, którą oferowały MOTYWY. Cóż, tu zdania nie były podzielone - wszyscy stwierdziliśmy, że może faktycznie było bardzo smacznie (jadłem tagliatellę z chorizo), ale porcje były tak małe, że cały makaron z talerza dało się nawinąć na dwa widelce. Rozumiem współczesną kuchnię minimalistyczną, ale to już była trochę przesada. Po opłaceniu rachunków i rozmowie z niezwykle miłą szefową MOTYWÓW, przyszła pora, by dopchać brzuszki. Udaliśmy się zatem na Piotrkowską, by znaleźć przedstawiciela szybkiej kuchni zgniłego zachodu (hłe hłe). Pan Em Si Donald przygotował paszę, by się dopchać i mogliśmy wrócić do Łódzkiego Domu Kultury, by znów, ku Waszemu zaskoczeniu, oglądać filmy.




Tym razem znaleźliśmy się na projekcji filmu "Beksińscy. Album Wideofoniczny". No i cóż by Wam tu rzec? Chyba tylko to, że jak film trafi do kin studyjnych, biegnijcie na seans! Dokument (?) ten idealnie współgra z "Ostatnią Rodziną" (choć ponoć jeszcze bardziej z książką Magdaleny Grzybałkowskiej "Beksińscy. Portret Podwójny" - ta pozycja jest na mojej liście, muszę ją w końcu nadrobić), choć oczywiście prezentuje losy Beksińskich jeszcze bardziej z "ich perspektywy". W filmie wykorzystano autentyczne materiały nagrywane przez rodzinę (choć oczywiście głównie przez Zdzisława) - bywa lekko, bywa niezwykle ciężko. Pełno tu czarnego humoru, pełno genialnych puent - jest to kino, na skalę ŚWIATOWĄ, oryginalne, rewelacyjnie zmontowane, finalnie, co oczywiste, powodujące niesamowitego doła. "Beksińscy. Album Wideofoniczny" otrzymują ode mnie 9/10 - wielkie kino! Po projekcji miała miejsce ciekawa dyskusja z udziałem producenta Dariusza Dikti - niestety musiałem, kryzysowo, w jej połowie salę opuścić. Trochę szkoda...




Chwilka przerwy i nastąpiło to, na co z seansów najbardziej czekałem. Projekcja filmu "Borg/McEnroe. Między odwagą a szaleństwem". Nie ukrywam, oczekiwania miałem niezwykle wysokie. I wiecie co? Film nie tylko je spełnił - on je przekroczył o lata świetlne! Dzieło Pedersena mogę, bez żadnych nadużyć, nazwać ARCYDZIEŁEM - znałem finał legendarnego pojedynku na trawach Wimbledonu, a mimo to, po projekcji, musiałem udać się na dwór (tudzież, według Klocucha, na pole), by ochłonąć z emocji! CÓŻ TO ZA FILM! Mistrzowski pod względem montażu (finałowe starcie obu panów w kulminacyjnym momencie przypomina balet - tak, serio, coś niesamowitego!), mistrzowski pod względem muzyki (soundtrack wbija w glebę!), mistrzowski pod względem scenariuszowym (dialogi, rozbudowanie psychologiczne bohaterów, rozwój zdarzeń), mistrzowski pod względem reżyserii (Pedersen idealnie połączył wszystkie elementy!) i mistrzowski pod względem wizualnym (każda klatka mogłaby robić za obraz w Luwrze). Czy o czymś nie zapomniałem? Nie, oni po prostu zasługują na osobne miejsce. Shia LaBeouf oraz Sverrir Gudnason to nie tylko typy o trudnych do nauczenia, przeczytania i napisania nazwiskach. Tym filmem udowodnili, jak wielkimi są aktorami. Podziw budzi już fakt, iż zdecydowali się sami, bez użycia dublerów i efektów specjalnych, odtworzyć finałowy pojedynek Wimbledonu (używając tych starych, kijowych rakiet, którymi współcześnie nie da się wręcz grać - uwierzcie na słowo, próbowałem) - udało im się to wzorcowo. Jeszcze większy podziw zyskali jednak u mnie swoimi kreacjami - Szweda w ogóle nie znałem, Shię kojarzyłem z beznadziejnych kreacji w słabych filmach. W dziele Pedersena udowodnili, jak wielkimi aktorami są. Zwłaszcza Shia, który, według mnie, był zawsze beztalenciem, a tu pokazał mistrzowską klasę, idealnie portretując Johna. Pewnie wiele pomógł fakt, iż sam jest takim samym "bad boyem", jakim był dawniej McEmroe. Dla Sverirra kreacja ta zaś może być przełomowa i spowodować, iż trafi do Hollywood, podobnie, jak, grający również w tym filmie, Stellan Skarsgard (kapitalny jak zawsze). Ten film to idealny dowód na to, iż można stworzyć mocno psychologiczne i artystyczne kino, które nie powoduje, że człowiek zasypia na seansie. Bo umówmy się - w dzisiejszych czasach "artyzm" według krytyków to filmy, które ciągną się w nieskończoność i nie niosą w sobie żadnego przesłania, nie chcą nic nam ukazać. Dobrze, że zawiał wiatr w postaci filmu "Borg/McEnroe" - dzieło to przypomina, iż kino autorskie żyje i może mieć się rewelacyjnie! Ode mnie, czyste, 10/10.


Coś się świeciło i ma zdjęcie


Tu znów nastąpiła przerwa, którą wraz z IN LOVE WITH MOVIE postanowiliśmy wykorzystać na gastroprzygodę. No co? Trza było zjeść kolację. Tym razem padło na pizzę. UWAGA, WAŻNE: pizza to główny element żywieniowy każdego blogera. Jeśli ktoś nie je pizzy, nie jest blogerem. A może jest? Dobra, nie wiem. W sumie, sam nie jestem blogerem, a jakimś typem co tu czasem coś skrobnie, a pizzę mógłbym jeść codziennie. Dobra, nie ogarnę tych wypocin. Podsumowanie tego akapitu: jedzcie pizzę i bądźcie szczęśliwi.


Nielegalny kadr z wybitnego dzieła


Po kolacji nastał czas na ostatni, filmowy akcent soboty. Od wielu lat tradycją tego dnia jest to, że o północy startuje projekcja filmu wybranego przez projekt VHS HELL. Chyba nie muszę dodawać, iż prezentowane dzieła prezentują poziom... hmmmm... niekoniecznie arcydzieła. W tym roku, jak i ostatnio, produkcja okraszona była "lektorem na żywo". Nie wiecie o co chodzi? Ano, jest pan, który sobie na bieżąco wymyśla, co mówią typy i typiary na ekranie. Ogółem, genialna sprawa. W tym roku zaprezentowano nam "odpowiedź na "Łowcę Androidów"", a mianowicie film zatytułowany "Mutant Hunt" (po polskiemu: "Polowanie na roboty" - tłumaczenie słowo w słowo). Niestety, pierwszy raz zawiodłem się na VHS HELL. Lektor tym razem nie miał pomysłów na seans, bywało śmiesznie, jednak przeważnie w ogóle nie tłumaczył dialogów. Trochu wiało nudą, bo i sam film totalnie nie trzymał się kupy (co było oczywiste raczej już przed seansem). Mam nadzieję, iż za rok ekipa wróci w lepszym stylu, bo kocham VHS HELL! A tak na marginesie: seans zaorał typek, który siedział przed nami i chyba nie ogarniał na czym polega zabawa. Siedział sfochowany i dziwił się, iż ktoś tłumaczy film na żywo. Mam nadzieję, że taki sztywniak poszedł się udławić, ekhmmm, "artyzmem" Sofii z rodu Coppoli, bo takich nudziarzy na VHS HELL nie chcemy ;)


Oszczędzę Wam widoku Piotrkowskiej w nocy, po meczu ŁKSu


Potem miał pojawić się kolejny soczek w klubie festiwalowym, jednak moje zdrówko na to nie pozwoliło. Czułem się tym mocno rozczarowany, gdyż pierwszy raz straciłem pofilmowe spotkanko :( No nic, nadrobię za rok ;) Udałem się zatem do hotelu, pod prysznic i w kimkę. CLIFFHANGER.





Co przyniosła niedziela? Tego dowiecie się, PRAWDOPODOBNIE, w ten weekend ;)




3 komentarze: