Gdy świat staje na skraju zagłady, kogo wysyłacie na ratunek? Jamesa Bonda? Pfi, to lamus, który ma jakieś pistoleciki i zabaweczki. Jasona Bourne'a? Pfi, on może uratować co najwyżej ślimaka, by nikt nie zdeptał go na chodniku. Johna Rambo? Pfi, ten to sobie może z łuku w ogródku postrzelać. Johna Wicka? Pfi, ten gamoń to te swoje pif paf może robić z pistolecikami na wodę. Oczywistym jest, że gdy świat skazany jest na zagładę, jedynym ratunkiem dla nas jest Ethan Hunt. Ostatni prawdziwy bohater kina akcji.
Dzisiaj napięcia budować nie mam zamiaru, nie będę przeciągać oczywistej oczywistości. Według mnie "Mission: Impossible - The Final Reckoning" to kino totalne, arcydzieło kinematografii, jeden z najlepszych filmów akcji, jakie kiedykolwiek powstały. Tom Cruise wraz ze swoim przyjacielem Christopherem McQuarriem stworzyli obraz monumentalny, który trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej sceny. Otrzymujemy tu wszystko, czego pragnęliśmy: mrożące krew w żyłach popisy kaskaderskie, niesamowite zdjęcia oraz ostateczne starcie Ethana Hunta z przerażającym Bytem, sztuczną inteligencją, która jest bliska zniszczenia świata takim, jakim go znamy. Po seansie "Mission: Impossible - The Final Reckoning" długo zbierałem szczękę z podłogi, a jedyne, o czym dziś (filmowo) marzę, to obejrzeć ten film kolejny raz (spoiler: idę w sobotę ;)). Później kolejny, kolejny, kolejny... W końcu to prawie trzy (!!) godziny ogromnych emocji, jakich nie dostarczy Wam nikt inny - takie kino mogli stworzyć tylko Cruise i McQuarrie.
"Mission: Impossible - The Final Reckoning" to kino totalnie mesjanistyczne. Od samego początku wiemy, że jedyną nadzieją dla świata jest Hunt, od samego początku patos, jaki bije z ekranu sugeruje, że ostateczne starcie z Bytem będzie najtrudniejszą misją w życiu Ethana. Tym razem nie ma miejsca na nawet najdrobniejszy błąd, a każda pomyłka może spowodować, że jedyne, co pozostanie na ziemi to karaluchy, plastik w oceanie i Toyoty Hilux (pozdrowienia dla fanów PRAWDZIWEGO "Top Gear"). Doskonale zdaję sobie sprawę, że podniosłość tego dzieła może wiele osób odstraszyć. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że ilość patosu w tej produkcji miażdży wszystko to co stworzył Roland Emmerich (to ten Pan, co na drugie imię ma "amerykańska flaga musi być zawsze i wszędzie"). Tylko czy to są wady? Osobiście uważam, że w przypadku "Mission: Impossible - The Final Reckoning" to są... wręcz zalety. Najnowsza część serii to bowiem rozliczenie się z przeszłością Hunta - wszystkie jego dokonania, wszystkie jego misje doprowadziły świat do miejsca w którym się znalazł. Starcie Ethana z Bytem to ostateczna walka dobra ze złem, ze złem absolutnym, które jest potężniejsze niż jakikolwiek człowiek na ziemi. To wręcz musiało iść w stronę patosu i mesjanizmu. Mówimy tu bowiem o filmie, który znakomicie wieńczy legendarną serię i który w perfekcyjnym stylu łączy i zamyka wszystkie wątki ze wszystkich ośmiu filmów. Skala monumentalności tej produkcji jest po prostu przeogromna! Walka z Bytem toczy się bowiem wszędzie - na ziemi, pod wodą, w powietrzu, od koła podbiegunowego do RPA. Wszystko to jednak uzasadniono fabularnie, wszystko ma swój cel. Ten rozmach był wręcz konieczny, by ukazać skalę zagrożenia.
Czas przejść jednak do kwestii absolutnie kluczowej: czy Tom Cruise potwierdził, że ma jaja większe niż cała nasza galaktyka? Nie! On pokazał, że ma jaja większe niż cały pieprzony wszechświat! Cruise to ostatni bohater kina, największy z największych tytanów Hollywood. To człowiek, który kocha filmy i tworzy filmy tak, aby pokochały je miliony widzów. W miejscu, gdzie inni aktorzy pajacowaliby na green screenie, on stwierdza, że chyba ich poje.ało, po czym sam wykonuje najbardziej hardkorowe popisy kaskaderskie w dziejach. Do tej pory pamiętam, jakie miałem ciary na ciele, gdy pierwszy raz widziałem scenę skoku z klifu w "Dead Reckoning". Ba, za każdym razem, gdy oglądam ten film, mam te same ciary. Była to prawdopodobnie najlepsza scena akcji w dziejach. No właśnie "była". Czas przeszły nie jest przypadkowy. W "Mission: Impossible - The Final Reckoning" Tom Cruise dostarcza nam bowiem... dwie najlepsze sceny akcji w dziejach. Nurkowanie do wraku Sewastopolu to jest jakiś popieprzony poziom zajebistości. Cała sekwencja urwała mi jaja! Mroczny ocean, potężne okręty podwodne, uderzająca z głośników muzyka, rozpadająca się skarpa... Kurde, jak to jest zrealizowane (chyba nie muszę dodawać, że wnętrza okrętu zbudowano w specjalnym basenie w specjalnej hali)! Poczułem się, jakbym naprawdę brał udział w tej akcji! Tu aż czuć potęgę oceanu, tu aż czuć jego ogrom, tu aż czuć chłód jaki uderza w głównego bohatera. Gdy Ethan chcąc wykonać zadanie walczy o życie we wraku, zaczynamy gryźć paznokcie, chociaż wiemy, że przecież zginąć nie może. Wszystko w tej podwodnej sekwencji zagrało - od emocji tętno skoczyło mi na jakiś powalony poziom! Coś niesamowitego! Tylko, że... Tak, wiecie, co zaraz napiszę. Sceny lotnicze to dopiero jest rozpier.ol! To jest najwyższy z najwyższych poziom wyje.istości! Tak, sekwencje "sewastopolowe" rozwalają system, ale sekwencje z samolotami to coś, czego kino nigdy nie widziało i nigdy już nie zobaczy. Od emocji wyrwało mnie z fotela kinowego! Bez żadnych komputerów, bez żadnego green screenu, bez żadnego CGI - to tylko Tom Cruise naraża życie realizując najbardziej spektakularną sekwencję kinową w dziejach. Zwykły dzień w biurze dla tego Pana. Cruise steruje tu samolotem, leci na jego skrzydle, wisi na nim w czasie "beczek", a wszystko na pełnej prędkości, w ogromnym kanionie, tuż nad wodą i przy ogromnych, ostrych skałach. Jeden minimalny błąd spowodowałby, że zamiast oglądać "Mission: Impossible - The Final Reckoning" czytalibyśmy nekrologi Toma. Nie ma w tym zdaniu przesady. Gwarantuję Wam, że realizacji tej sekwencji odmówiłby każdy kaskader z Hollywood uznając ją za zbyt niebezpieczną. Tylko, że piszę tu o Cruise'ie, który dla kina i widzów zrobi wszystko. Oglądając sceny "samolotowe" oprócz ciarek na całym ciele, naprawdę byłem przerażony i przygnieciony emocjami - to już nie był film, to było jedno z najlepszych doświadczeń w całym moim życiu. Czegoś takiego w kinie nigdy nie doświadczyłem i zapewne nigdy nie doświadczę. Tak się tworzy historię! Tom znów tego dokonał, znów pokazał, czym jest prawdziwe kino, znów udowodnił, że w czasie, gdy efekty specjalne zdominowały wielkie ekrany, jest jeszcze on, ostatnia ostoja, ostatni samuraj Hollywood, który w swoich scenach w żadne CGI bawić się nie będzie. Nie ma, nie było i nie będzie nikogo takiego jak Cruise - jest bezsprzecznie największą legendą światowego kina.
Wiadomo, że "Mission: Impossible - The Final Reckoning" to film zdominowany przez Toma Cruise'a, ale i należne honory należy oddać i pozostałej części obsady. Fenomenalna jest tu Pom Klementieff, której jestem ogromnym fanem od czasu jej debiutu w MCU. Scena w więzieniu to moment, gdy wymięka John Wick, a jej francuskie wstawki to prawdziwy majstersztyk. Kapitalny jest tu, co oczywiste, Simon Pegg. Wszyscy go kochamy, bo to zajebisty aktor. Dzięki udziałowi w serii "Mission: Impossible" jeszcze jednak zyskał. Potwierdził, że nie jest jedynie aktorem komediowym, że potrafi odnaleźć się w scenach akcji i dramatycznych. Spokojnie jednak, żartów ma sporo. Świetna jest też Hayley Atwell. Wciąż mam wrażenie, że Hollywood nie potrafi jej docenić, a w każdej kolejnej roli potwierdza, jak wiele potrafi zagrać. "Zajęła" w serii "Mission: Impossible" miejsce Rebecci Ferguson i sprawdziła się znakomicie. Superancko wypadli też Esai Morales, Ving Rhames (jedyny aktor obok Toma, który zagrał we wszystkich częściach serii), Henry Czerny, Tramell Tillman (nie przebywa długo na ekranie, ale swoją charyzmą aż nas nokautuje!), Angela Bassett, Shea Whigham... Obsada dała z siebie wszystko! Czy jednak kogoś to dziwi, gdy musieli pracować z takim perfekcjonistą jak Cruise?
Na osobny akapit zasługuje zaś Fraser Taggart. Zapewne zapytacie: kim jest Fraser Taggart? Spieszę z odpowiedzią. Człowiek ten był operatorem "Mission: Impossible - The Final Reckoning". To dzięki niemu wszystkie sceny wyglądają tak znakomicie, to dzięki niemu sekwencje kaskaderskie Toma Cruise'a powodują, że jesteśmy bliscy zezgonienia na zawał serca. Zdjęcia w tym filmie to prawdziwe dzieło sztuki! Fraser latami zbierał doświadczenia na różnych planach filmowych, a jego debiutem jako głównego operatora było... "Mission: Impossible - Dead Reckoning". "Final Reckoning" to dopiero jego drugi film na takim stanowisku! Już teraz możemy nazwać go jednym z najlepszych operatorów na świecie, a co będzie, gdy nabierze jeszcze więcej doświadczenia?!
No i obowiązkowo muszę wspomnieć o panach Alfiem Godfreyu i Maxie Aruju, którzy odpowiadali za muzykę w "Mission: Impossible - The Final Reckoning". O kurna, ależ to jest moc. Soundtrack jest przewspaniały, utwory doskonale komponują się z ekranowymi wydarzeniami. Warto dodać, że panowie mieli naprawdę trudne zadanie, bo muzyka towarzyszy nam w KAŻDEJ scenie, przez cały film. Soundtrack podkreśla monumentalny, mesjanistyczny styl produkcji, stając się jednym z najważniejszych bohaterów tego obrazu. Tego trzeba doświadczyć w kinie - żaden sprzęt domowy nie uniesie potęgi tego muzycznego doświadczenia!
"Mission: Impossible - The Final Reckoning" to kolejny dowód na to, że duet Tom Cruise - Christopher McQuarrie to najlepsze, co mogło spotkać kina. Panowie doskonale się rozumieją, a każde ich wspólne dzieło to prawdziwy majstersztyk. Dziś już wiemy, że współpraca ta nie zmierza ku końcowi i że pracują nad kolejnymi wspólnymi projektami. Wróży to tylko jedno: prawdziwe kino nigdzie się nie wybiera, prawdziwe kino wciąż będzie trwać! Póki panowie żyją o los świata możemy być spokojni. Filmem "Mission: Impossible - The Final Reckoning" dostarczyli nam najlepszą możliwą kinową rozrywkę, a co zaserwują nam w przyszłości? Odpowiedź jest banalna: kolejne arcydzieła. To jest oczywista oczywistość!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz