Patrząc na ilość ocen "Don't f..k with Liroy" na filmwebie można przyjąć, że dzieło to widzieli tylko bohater dokumentu, jego rodzina i przyjaciele. Czy kogoś to dziwi? Czy znacie kogoś, kto śledzi to, co aktualnie robi Liroy? No właśnie... Dlaczego zatem postanowiłem obejrzeć ten film?
Jako znany fan hip hopsów po prostu musiałem to dzieło obejrzeć! Liroy zmienił moje życie, ukształtował mój gust muzyczny, uważam, że to największy polski muzyk w historii. Słucham jego utworów całymi dniami, a w wolnych chwilach tworzę wiersze inspirowane twórczością tego wspaniałego muzyka. Liroy zasługuje na Literacką Nagrodę Nobla, nawet ze mną nie polemizujcie. Ta głębia tekstów, te wspaniałe rymy... Każdy jego utwór to małe arcydzieło!
Musicie przyznać, że od dawna nic bardziej suchego niż poprzedni akapit nie przeczytaliście. Starałem się być wiarygodnym w tym, co napisałem, chciałem całą recenzję napisać jako pean pochwalny dla Liroya, ale wymiękłem. Tak naprawdę moja wiedza o hip hopsach kończy się na tym, że wiem, że istnieje pół człowiek-pół dolar, że Tupac już nie tupta, że Snoop Dogg to nie jest pies, że Eminem jest biały i jednocześnie czarny, że Dr. Dre nie jest konkurentem Dr. Oetkera oraz że Ice Cube nie wygląda jak kostka lodu. Moglibyście mi wcisnąć każdą brednię o przedstawicielach tego gatunku muzycznego, a ja bym zapewne uwierzył. O ile nie zasnąłbym w trakcie słuchania. Hip hopsy mnie nie jarają, nie słucham tej muzyki, nigdy się do niej nie przekonam... Jestem zatem odpowiednią osobą do zrecenzowania przygód Liroya, nieprawdaż?
"Ty jesteś Liroyem, scyzorykiem, posłem czy muzykiem? Kim Ty kurwa jesteś?" - tym zapytaniem rozpoczyna się seans. Czy projekcja przyniosła mi odpowiedź na to zagadnienie? Nie. Produkcja Małgorzaty Kowalczyk skacze bowiem po różnych wątkach bardzo chaotycznie, nakazując nam, widzom, albo doskonale znać biografię muzyka jeszcze przed seansem albo pozostać totalnie skupionym przez dziewięćdziesiąt minut projekcji, by połączyć niechronologicznie zaprezentowane wydarzenia z życia Liroya w jedną całość. Dowiadujemy się o trudnym dzieciństwie, o podróży do Francji, która go zmieniła, o kulisach powstania paru utworów, o inicjatywach poselskich, o inspiracjach, jednak o kontrowersjach z życia już niekoniecznie. Piotr zwany Marcem (choć urodzony w lipcu) dosyć wybiórczo traktuje swoją biografię, kocha chwalić się swoimi osiągnięciami (choć sam w filmie jednocześnie temu zaprzecza), wydaje się, że lubi sobie sporo faktów podkoloryzować. Czasem czułem się, jakbym oglądał jakiś film fantasy, zwłaszcza, gdy Liroy opowiadał o tym, jak został DJem i już w wieku jedenastu lat zrobił taką imperę, że przyszło pierdyliard osób lub gdy opisywał wielotysięczne tłumy, które towarzyszyły mu, gdy już był sławny, a szedł tylko do swojego kumpla na innym osiedlu (szczyt sławy Beatelstów przy tym wymięka). Nie da się jednak ukryć, iż Piotras prezentuje w tym filmie swoje życie tak barwnie i tak dowcipnie, że nawet na troszku przerośnięte ego, przestaje się zwracać uwagę, "Don't f..k with Liroy" to tak naprawdę dziewięćdziesiąt minut anegdot, które bawią, wciągają, ale i wchodzą z buta w wątki społeczne (bardzo mocno wybrzmiewa tu wątek przemocy w rodzinie).
Pani reżyser trzeba oddać, że wykonała tytaniczną pracę, jeśli chodzi o zdobycie materiałów archiwalnych - jest ich tu od groma! Mój faworyt? Filmik z roku 1995, gdy w TVP pojawił się Ice-T, a niespodzianką dla niego był występ... Don Wasyla. Mina rapera była bezcenna. Nie mogłem opanować śmiechu przez dobre dwie minuty, popłakałem się, brzuch mnie rozbolał, absurdalność tej sceny totalnie mnie przerosła, do tej pory mam głupawkę, gdy sobie to przypomnę. Takich smaczków jest w tym dziele naprawdę wiele! Najważniejsze jest jednak to, że nie są to materiały z czapy, wrzucone, by były - są pełnoprawnym bohaterem tego dzieła i doskonale uzupełniają wywody Liroya. Ogromną robotę robi w tym przypadku również montaż. Jest dynamiczny, chaotyczny i kapitalnie napędza narrację. Szybkie przeskoki między scenami, dodane elementy rodem z filmów animowanych (podróż Liroya z Polski do Francji to złoto!), zestawienie mądrości z totalnym absurdem (dobry przykład to scena, gdy głos z offu przytaczający jakieś ważne kwestie zestawiony jest z Liroyem siedzącym na kiblu)... "Don't f..k with Liroy" cholernie wiele na tym wszystkim zyskuje - nie jest banalnym dokumentem, gdzie koleś smęci o swoim życiu; to tak naprawdę dziewięćdziesięciominutowy dynamiczny klip o znanym hip hopersie. Dzieło Kowalczyk dzięki zawrotnemu tempu ogląda się kapitalnie, gwarantuję, że nie będziecie się nudzić.
"Don't f..k" with Liroy" nie jest filmem idealnym, to dzieło specyficzne, pomija wiele niekorzystnych faktów z życia muzyka. Tyle, że... to i tak obraz naprawdę dobry. Dzięki luzowi Liroya, fenomenalnemu montażowi, wielu zajebistym anegdotom, szalonemu chaosowi (wiem, że to masło maślane, ale idealnie oddaje to, co dzieje się na ekranie) i kapitalnym materiałom archiwalnym zostajemy wciągnięci na dziewięćdziesiąt minut do świata Piotra Marca i nawet jeśli, jak ja, nie lubicie hip hopu, powinniście być bardzo zadowoleni z seansu. Szedłem do kina z nastawieniem, że obejrzę jakieś gunfo i będę mógł sobie pognoić ten film w recenzji, a tu lipa... Otrzymałem bowiem dzieło, któremu wystawiam aż 7/10. Toż to jakiś szok!
SCENA PO NAPISACH:
Mam nadzieję, że uda mi się dotrzeć na ten seans! Jeśli tak się stanie, to spodziewajcie się recenzji tej produkcji :D Myślę, że będzie gruuuubo xD Spodziewam się, że otrzymam pozwy za obrazę uczuć religijnych xD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz