Nawet nie wiecie, jak ciężko było mi wybrać TOP 5 do tego zestawienia! 1966 był rokiem pełnym kapitalnych dzieł, a oto co dla Was przygotowałem.
NAJLEPSZE Z NAJLEPSZYCH - ROK 1966
"Dobry, Zły i Brzydki" to epickie, trwające prawie trzy godziny, zwieńczenie "Trylogii Dolarowej". To jeden z tych filmów, które zostają z nami na zawsze - działa tu absolutnie wszystko. Sergio Leone stworzył totalne arcydzieło spaghetti westernu, które po dziś dzień wbija w fotel. Wybitne aktorskie trio (Eastwood, Van Cleef i Wallach), wybitny soundtrack Morricone, wybitnie napisana historia oraz wybitne zdjęcia Delli Colliego powodują, że żałujemy, że dzieło to trwa tylko trzy godziny. Leone wyciąga wnioski ze swoich wcześniejszych dokonań i jeszcze bardziej ulepsza formułę, która wydawać się mogło wcześniej, nie może ulepszoną już być - dowodem na to niech będzie finalna strzelanina, wokół której reżyser zbudował tak potężne napięcie, że my, widzowie, pocimy się z emocji. A wiecie co jest najlepsze? "Dobry, Zły i Brzydki" to arcydzieło, acz dalej nie jest to największe dzieło Leone ;)
Był Leone, czas na Corbucciego, reżysera (prawie) równie fenomenalnego. "Django" to rozgrywający się niedługo po zakończeniu wojny secesyjnej brutalny, bardzo mroczny, obraz Dzikiego Zachodu. Ku Klux Klan, meksykańscy rewolucjoniści, małe miasteczko, bohater ciągnący ze sobą trumnę - co się może wydarzyć? Przemoc w tym świecie to jedyne wyjście i nawet, gdy pojawia się cień nadziei na to, że może jednak coś się zmieni, mrok znów zwycięża. "Django" to dziewięćdziesiąt minut doskonałego spaghetti westernu - widać, że Corbucci kochał dzieła Leone, jednak jego produkcja ma swój własny styl. Franco Nero w roli głównej jest niesamowity, Luis Bacalav napisał fenomenalną muzykę, Enzo Barboni zaserwował nam wspaniałe zdjęcia, a reżyser wszystko idealne scalił oddając w nasze ręce arcydzieło, które wywarło spory wpływ na historię kina - i nie, nie chodzi jedynie o Tarantino. "Django" Quentina znacie bankowo, czas, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, nadrobić "Django" Corbucciego. To lektura obowiązkowa!
"Miecz Zagłady" nie jest może znanym okrętem flagowym kina samurajskiego, acz takim być powinno. Kihachi Okamoto stworzył bowiem kino nieprzewidywalne z absolutnie genialnym (anty)bohaterem na pierwszym planie. Kiedy wydaje nam się, że wiemy, co się dzieje, następują różne zmiany narracji, które początkowo mocno nas konfundują, by ostatecznie sprawić, że historia ułoży się w całość. Dzięki bezbłędnej kreacji Nakadai, który fenomenalnie ukazuje szaleństwo swojego (anty)bohatera, zatapiamy się w tym świecie, mocno zastanawiając się nad tym, jaki finał dla tej postaci przewidziano. Uwierzcie - przewidziano GENIALNY. "Miecz Zagłady" to kino brutalne, pełne absolutnie niesamowitych scen, które zapadną Wam w pamięci. Zasługa w tym nie tylko wspomnianych Nakadai i Okamoto, a i również panów Murai (doskonałe zdjęcia) oraz Sato (znakomity soundtrack). Stworzyli oni wspólnie dzieło, które naprawdę zaskakuje i które sprawi, że nie oderwiecie wzroku od ekranu.
Było brutalnie, czas na kino psychologiczne. "Persona" przez wielu uważana jest za najlepsze dzieło Bergmana (acz ja do tego grona nie należę - obstaję przy tym, że jego największym z dokonań jest "Siódma Pieczęć"). Mocne słowa zważywszy na to, jak wielkim reżyserem Szwed był. "Persona" to dzieła cholernie trudne w odbiorze, pozostawiające nas z pytaniami bez odpowiedzi, chcące, by widz sam zinterpretował tę opowieść. Głębię psychologiczną swoich bohaterek doskonale ukazują na ekranie Bibi Andersson oraz Liv Ullmann, a zdjęcia Svena Nykvista perfekcyjnie klimat tego dzieła potęgują. "Persona" to obraz nie dla każdego, acz jeśli je obejrzycie, pozostawi Was po seansie z rozsadzonym mózgiem. Arcydzieło Bergmana.
Trzygodzinna epopeja o kierowcach wyścigowych? Tak, to istnieje. Nazywa się, po prostu, "Grand Prix". Tak, to genialny film. Zarzuca mu się, że pojawia się tu cała masa zbytecznych lub przeciągniętych scen. Zarzuca mu się, że jest zbyt rozciągnięty. Ja to mam w pompie [paliwowej ;)]. Dla mnie to perfekcyjne trzy godziny ze znakomitymi bohaterami. Sceny wyścigów robią piorunujące wrażenie (mistrzostwem jest tu dzielony ekran, gdy w jednym momencie widzimy akcję rozgrywającą się w różnych miejscach!), aktorzy są perfekcyjni (Garner, Montand i Mifune zwłaszcza), dźwięk nawet dziś brzmi fenomenalnie - "Grand Prix" to prawdziwa perła dla fanów filmów poświęconych motoryzacji. Klasyka.
Pozostałe pozycje obowiązkowe z roku 1966:
- "Wielka włóczęga"
- "Oto jest głowa zdrajcy"
- "Batman zbawia świat"
- "Kto się boi Virginii Wolf?"
- "El Dorado"
- "Powiększenie"
- "Gdzie jest trzeci król?"
- "Lekarstwo na miłość"
- "Chciałbym się ogolić"
- "Drakula: Książe Ciemności"
- "Grinch: Świąt nie będzie"
- "Nevada Smith"
- "Zawodowcy"
Moja lista hańby - produkcje z roku 1966, które chciałbym zobaczyć, ale nie miałem okazji:
- "Matnia"
- "451 stopni Fahrenheita"
- "Andriej Rublow"
- "Jak ukraść milion dolarów"
- "Obława"
- "Rozdarta kurtyna"
- "Bitwa o Algier"
- "Wojna w Algierze"
- "Ruchomy cel"
- "Chartum"
- "Colorado"
- "Człowiek z Tokio"
- "Plaga żywych trupów"
- "Oko diabła"
- "Ściana czarownic"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz