Po wielkich emocjach związanych ze stacjonarną Kamerą Akcja, przyszedł czas na emocje związane z internetową wersją tego Festiwalu. Czy było tak samo fenomenalnie?
W zeszłym roku, ze względów pandemicznych, Festiwal odbył się głównie w przestrzeni internetowej (w Łodzi, stacjonarnie, przez względy sanitarne, Festiwal odbył się w małym gronie uczestników), a dostęp do niego zapewniła genialna, wspaniała, niesamowita platforma Think Film. Był to absolutny strzał w dziesiątkę, bo strona ta działała fenomenalnie i w wielu względach przewyższała funkcjonalnością takie twory jak netflix czy youtube. W tym roku nie mogło być inaczej i w wersji internetowej FKA również na Think Film się odbył. Ponownie mogę wypisać jedynie same pozytywy dotyczące tej strony. Śmigała z prędkością dźwięku, jakością obrazu i szybkością projekcji można było sobie dowolnie sterować (co w przypadku paru dzieł mogło się przydać) - wszystko było przejrzyste, szata graficzna spójna i zachęcająca do odwiedzin. Twórcy odpowiedzialni za Think Film znów pokazali klasę - platforma ta to prawdziwe sztosiwo i aż szkoda, że nie odbywają się na niej setki innych wydarzeń. Kupowałbym abonament za każde pieniądze!
A jak wypadły filmy, które w tym roku na tej platformie oglądałem?
Na poniedziałek, 4.10, miałem zaplanowane dwa seanse.
Pierwszym z nich było dzieło "1970" Tomasza Wolskiego. To kino, które za pomocą materiałów dokumentalnych przedstawia nam przebieg wydarzeń rozgrywających się na polskim Wybrzeżu w 1970 roku. Film wyróżnia fakt, iż twórcy korzystając ze specyficznych lalek, scenografii i animacji ukazują również wydarzenia z gabinetów ówczesnych decydentów politycznych - nie było przecież możliwości filmowania tego, co działo się za zamkniętymi drzwiami komunistycznych władz. Dzięki połączeniu obu "światów" otrzymujemy kino doskonałe, które perfekcyjnie prezentuje to, co miało miejsce w czasie grudniowych strajków. Dzieło Wolskiego to produkcja, którą po prostu trzeba znać, to obraz dokumentalny najwyższych lotów. To dowód na to, iż brak materiałów filmowych nie musi być wadą, to dowód na to, że ludzka wyobraźnia może takie "detale" obejść. "1970" to film doskonale zmontowany, mający świetne, dynamiczne tempo, który stanowi perełkę wśród polskich dokumentów.
Drugim seansem był zaś film "Netflix vs. The World". I tu już nie wytrzymałem. Oglądałem tę produkcję na przyspieszeniu 1,25, ale i tak nie wytrzymałem do końca. To okrutnie nudne spuszczanie się nad historią Netflixa (którego zaletą jest to, że tworzy gówniane produkcje, które ogląda masa ludzi) spowodowało, że totalnie się wściekłem. To bezpłciowy pseudodokument, który irytuje każdą sekundą seansu. Czyli, w sumie, idealnie pasuje do Netflixa. Platforma gówniana, to i dokument gówniany.
Wtorek przynieść miał mi zaś tylko jeden film.
Dziełem tym był "Człowiek, który sprzedał swoją skórę", film nominowany do Oscara w kategorii "Najlepszy film międzynarodowy". I cóż Wam tu rzec? W sumie zawsze walę prosto z mostu, zatem i tu owijać w bawełnę nie będę. Co prawda, w przeciwieństwie do "Netflix vs. The World" film ten skończyłem, jednak efekt jest ten sam. "Człowiek, który sprzedał swoją skórę" to dziełko, które zgrywa produkcję ambitną stosując najprostsze metody (niby ładne kadry i niby mądrą fabułę), a kończy tak jak większość kochanych na festiwalach filmów: jako niestrawny dla zwykłego zjadacza chleba gniot. Rozumiem, krytycy kochają takie dzieła, jednak ja, jako widz, totalnie nie kupuję takich nijakości. Punkt wyjściowy jest spoko, bo temat uchodźców jest zawsze na czasie, jednak im dalej w las, tym coraz bardziej idiotycznie. A końcówka przekracza już wszelkie granice głupoty... Szczerze? Oglądałem to z coraz większym zażenowaniem i tylko silna wola i chęć poznania zakończenia spowodowały, że dotrwałem do końca. Nic tu nie jest dobre. Scenariusz kuleje, aktorzy są słabi, muzyka popierduje w tle, a zdjęcia powodują, że czujemy się tak, jakbyśmy oglądali film z wesela z lat 90 XX wieku (tylko disco polo brak). To dzieło to kolejny dowód na to, że mając nośny temat, masz zagwarantowane nagrody. Bo tu nie o poziom filmów chodzi...
Środa, w moim przypadku, również przynieść miała jeden seans.
Zdecydowałem się na film "Pleasure", o którym chyba słyszał już każdy kinoman na Ziemi. Bo oto opowieść o typiarze, która postanowiła zostać gwiazdą porno. Film miał przekraczać wszelkie granice, pokazywać branżę od kulis, bez tematów tabu. A jak się skończyło? Tak, że przez 100 minut oglądamy pornosa, który rozgrywa się w różnych lokacjach. Fabuła? Jaka fabuła? Aktorzy? Jacy aktorzy? Ten film to banalna opowieść o kobiecie, która, w sumie, bez żadnych motywacji, bez podłoża psychologicznego, nagle postanawia zaistnieć w pornobiznesie i przez 100 minut tylko uprawia seks. Nie ma tu żadnych przemyśleń, nie ma tu żadnych rewelacji - to banalna opowieść, która szokuje chyba tylko zawodowych krytyków filmowych. Uznaję, że straciłem 100 minut życia na coś, co miało być ambitne, a okazało się pustą, fatalnie napisaną i zagraną wydmuszką. Oddajcie mi mój zmarnowany czas!
W czwartek planowałem obejrzeć dwa filmy, jednak ostatecznie skończyło się na jednym seansie oraz na nadrobieniu panelu "Co tu się kręci? Biopic w natarciu".
Ostatnim filmem, jaki obejrzałem w czasie tegorocznego FKA było "Magic Mountains". Wybrałem tę projekcję jedynie ze względu na obecność Marcina Dorocińskiego, czyli, w mojej opinii, najlepszego aktora, jaki w naszym kraju się urodził. Uwielbiam go! "Magic Mountains" to jednak jedynie film o niczym ubrany w artystyczny płaszczyk. Ta wydmuszka, prócz roli Dorocińskiego, może szczycić się jedynie pięknymi zdjęciami autorstwa Lennerta Hillege. Nic się tu nie dzieje, a poczynania bohaterów ma się totalnie w zadzie. Kolejny film, który chce być dziełem sztuki, a jest jedynie smętem, na który szkoda czasu.
Na całe szczęście moim oczekiwaniom sprostał panel "Co tu się kręci? Biopic w natarciu". Gośćmi wydarzenia byli Kaja Krawczyk-Wnuk (scenarzystka m.in. "Żeby nie było śladów"), Katarzyna Borowiecka (dziennikarka filmowa) oraz Jerzy Kapuściński (producent filmowy, dyrektor artystyczny Studia Munka) - całość prowadziła Kaja Klimek. Dyskusja miała miejsce w niedzielę po moim wyjeździe z FKA - na całe szczęście całość rozmowy została wrzucona na Think Film. "Na całe szczęście", bo był to kawał kapitalnej rozmowy! Rozmówcy fajnie się uzupełniali, tematyka była niezwykle ciekawa. Bo, w końcu, czy tylko samymi filmami biograficznymi i osadzonymi w historii musi stać polskie kino? Czy tylko takie produkcje mogą wygrywać box office? Jak się okazuje taka tendencja, zapoczątkowana przez "Bogów", może jeszcze trochę potrwać, bo publiczność najchętniej takie produkcje wybiera. Czy to jednak minus? Według pana Kapuścińskiego tak (woli kino opowiadające o współczesności i poruszające współczesne problemy), jednak ja się pozwolę nie zgodzić. Jeśli będziemy otrzymywać więcej produkcji na miarę "Bogów" czy "Żeby nie było śladów", z ogromną przyjemnością będę chodzić do kina. A skoro chcemy, by nasi filmowcy, podobnie jak Amerykanie, opowiadali o problemach współczesności, to zmieńmy W KOŃCU władzę. Bo za PiSu, jak to słusznie pan Kapuściński zauważył, ilość kasy przewalanych na gnioty jest potworna. Może z nową władzą polska kultura będzie miała łatwiej i w polskim kinie pojawi się więcej reżyserów na miarę talentu Smarzowskiego czy Matuszyńskiego. Trzymam za to kciuki!
Tak zakończył się mój udział w tegorocznej edycji Festiwalu Kamera Akcja. Wersja stacjonarna przyniosła mi same rarytasy, wersja online, lekko mówiąc, nie zaskarbiła sobie mojej sympatii. A co nas czeka za rok? Już nie mogę się tego doczekać!
A oto noty, jakie ostatecznie wystawiłem filmom, które na 12. Festiwalu Kamera Akcja obejrzałem:
1. "Moje wspaniałe życie" - 7/10
2. "Aida" - 9/10
3. "Ucieczka na Srebrny Glob" - 8/10
4. "1970" - 8/10
5. "Netflix vs. The World" - 2/10
6. "Człowiek, który sprzedał swoja skórę" - 2/10
7. "Pleasure" - 2/10
8. "Magic Mountains"" - 3/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz