środa, 6 stycznia 2021

"Walczymy. W ten sposób wygrywamy i w ten sposób umrzemy."


Pewnego dnia na świat przyszedł chłopiec. Nie znamy jego dziecięcej historii, nie wiemy co lubił wtedy robić, w co się lubił bawić. Wiemy jednak, iż kiedy dorósł stał się postrachem całej Europy. Ragnar Lodbrok. Jeden z największych wikingów, jacy (nie dodaję prawdopodobnie, bo walić historyków - Ragnar istniał!) stąpali/pływali (:D) po tej planecie. Postrach wielkich władców, postrach zwykłych ludzi. Niestrudzony wojownik i niestrudzony władca, którego celem było dokonać jak największych rzeczy. To właśnie jego, Michael Hirst, twórca serialu "Wikingowie", namaścił na pierwszego z głównych bohaterów swojej monumentalnej, telewizyjnej opowieści. Opowieści, która właśnie się zakończyła.

Siedem lat, prawie tyle minęło od momentu, gdy po raz pierwszy spotkaliśmy Ragnara i jego serialowego brata Rollo. Zastaliśmy ich w momencie, gdy gdzieś na wschodnich wybrzeżach Bałtyku, wycinali w pień randomową drużynę przeciwników. To tu zaczyna się telewizyjna opowieść o losach Ragnara, opowieść o początkach epoki wikingów. Przez siedem lat spotykaliśmy na swoich ekranach postacie legendarne, postacie autentyczne i postacie wymyślone na potrzeby serialu. To było siedem lat pełne emocji i walk, ale i, niestety, irytacji. To było siedem lat, które i tak będę kapitalnie wspominać. Jak jednak ująć tak monumentalną podróż w krótkim tekście? Jak opisać moje wszystkie przeżycia związane z tą produkcją? Postanowiłem, że podzielę ten tekst na kilka rozdziałów - każdy skupi się na innym elemencie "Wikingów". Gotowi na podróż, którą zakończymy w Walhalli? To pakujcie się na łodzie, ruszamy w drogę!


FABUŁA

Michael Hirst się nie szczypał. Na przestrzeni całej produkcji odwiedziliśmy z wikingami większość możliwych do odwiedzenia krajów, do których zawitali ich historyczni odpowiednicy. Zaczynając od mroźnych rejonów Skandynawii, przedzierając się przez Francję, basen Morza Śródziemnego, płynąc na Islandię, czy docierając do miejsca, które tylko lamusy uważają, że odkrył Krzysio Kolumb. Prawdziwi wikingowie nie bali się dalekich podróży, byli ciekawi świata, a dzięki swoim fenomenalnym łodziom byli w stanie dokonać rzeczy, które część z nas uznałaby, w tamtym okresie, za niemożliwe nawet dla Toma Cruise'a. Hirst nie bał się wysyłać swoich bohaterów w różne rejony świata, mając jednak oparcie w historycznych wypadach autentycznych postaci tamtej epoki. Owszem, często koloryzuje on historię, jednak trzeba mu oddać, że mapy podróży wikingów wykorzystał w stu procentach. 

Co prawda bohaterowie serialu wydają się długowieczni, część z nich nie miała prawa uczestniczyć w prezentowanych wydarzeniach (bo albo już nie żyli albo się jeszcze nie narodzili), jednak czy ktoś nam wmawiał, iż będzie to serial czysto historyczny? Na przestrzeni sześciu sezonów twórca, a zarazem scenarzysta "Wikingów" zaprezentował nam kawał opowieści, pełen pasjonujących wypraw, o których takiemu Kolumbowi czy innym kapiszonom nawet się nie śniło. Prawdziwi wikingowie przekraczali wszelkie granice, często ryzykując swoim życiem, by dotrzeć w miejsca, które miały przynieść im wieczną sławę i bogactwo. Kto zatem nadawał się najlepiej na bohatera takich epickich podróży? 

Oczywiście sam Ragnar. Hirst zabrał go na tereny dzisiejszej Anglii i Francji, pokazał jak ze zwykłego rolnika o wielkich aspiracjach stał się niemal królem całego znanego mu ówczesnego świata. Doskonale pamiętamy bowiem legendarny cytat Lodbroka: "Odyn oddał oko, aby zdobyć wiedzę. Ja oddałbym o wiele więcej" - jak doskonale wiemy, trzymał się tej zasady do samego końca swojego burzliwego życia. Hirst wykreował go na wikinga, który położył podwaliny pod późniejsze, coraz dalsze, najazdy. Wiedza i mądrość sprawiły, że Ragnar osiągnął to, czego nie udało się dokonać jego poprzednikom. Stał się tu ikoną, postacią przed którą drżeli władcy najpotężniejszych krajów. Fabuła produkcji doskonale ukazuje jego przemianę, a widz z zapartym tchem śledzi jego losy. Jednak Hirst nie skupia się na samym Ragnarze - kluczową rolę w fabule "Wikingów" pełni również jego rodzina. 

Nie muszę tu chyba wspominać o osobie Lagerthy - najlepszym co spotkało kobiece postacie w historii telewizji. Mamy tu przecież świetnie poprowadzoną historię Rollo - który, jak wiadomo, nie miał szans być bratem Ragnara, ale w serialu ich relacja stanowi cholernie ważny element fabuły. Ważną rolę odgrywają tu również władcy i królowie, którzy stają na drodze Lodbroka, w tym absolutnie kozacko napisana postać Egberta. Hirst był w stanie spowodować, iż nawet bohaterowie drugo- i trzecioplanowi, którzy wydawać by się mogło, nie odgrywają kluczowej roli, nagle wywoływali wstrząs, który wywracał fabułę do góry nogami. 

Wszystko było piękne, krwawe i brutalne do momentu, gdy twórca wraz ze stacją History postanowili przejść na sezon A i sezon B, wydłużając tym samym serie do dwudziestu odcinków. To wtedy magia "Wikingów" zaczęła powolnie uciekać. Pojawiło się pełno odcinków-zapychaczy, które do fabuły niczego nie wnosiły, bohaterowie podejmowali absolutnie głupie decyzje, a wcześniej silnie fabularnie postacie z dalszych planów zaczęły się jedynie przewijać przeciągając jedynie czas produkcji. Jest to o tyle dziwne, że mieliśmy przecież przeżywać przygody z synami Ragnara, którzy, historycznie, osiągnęli jeszcze więcej niż jemu się to udało. Mieliśmy przecież świetnie prowadzonego od początku Bjorna, doszedł absolutny wymiatacz Ivar, nieprzewidywalny (ale słabo prowadzony) Hvitserk czy łudząco podobny do Lodbroka Ubbe. Gdyby ich losy przedstawiane były w dotychczasowej formie, bez zbytecznych zapychaczy, ten serial po dziś dzień byłby dla mnie produkcją kompletną, perfekcyjną pod każdym względem. 

Wiadomo, że Hirst chciał ukazać, iż świat wikingów pełen był zła, nie było tu jednoznacznie dobrych postaci (każdy miał coś na sumieniu), jednak fakt, iż bohaterowie zostali zmuszeni do bezsensownego snucia się po ekranie, spowodował, iż serial stracił na impecie, stał się niezwykle irytującą telenowelą, w której owszem, zdarzały się sceny absolutnie wybitnie, jednak były to małe wyjątki. Decyzja o zmianie ilości odcinków odbiła się produkcji mocną czkawką. Jest jednak małe pocieszenie! 

Wieńczący "Wikingów" sezon 6B wraca na dobre tory - to nieprzewidywalna jazda bez trzymanki! Wiemy, że większość bohaterów umrze z mieczem/toporem w ręku zmierzając ku upragnionej Walhalli, jednak Hirst żegna ich z odpowiednim namaszczeniem, ich śmierć nie jest głupia (jak pewnej mojej ulubienicy), stanowi ważny fragment całej historii. Wieńcząca przygody braci bitwa z królem Alfredem to petarda, totalnie krwawa rzeź, która przypomina nam, jak wyjebiaszczy był to dawniej serial. Ostatnia scena zaś to najlepsza możliwa puenta całej produkcji. Padająca kwestia "Czy to koniec?" bohaterów pozostawia z nierozstrzygniętą kwestią, my zaś doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, iż przed wikingami jeszcze wiele, długich lat pełnych przygód i krwawych bitew. "Czy to koniec?" idealnie łączy się z kwestią Ragnara - bohaterowie nie zdobyli, mimo swoich licznych przygód, wiedzy, która pozwoliłaby im przewidzieć przyszłość. Czy nadejdzie Ragnarok? Czy wikingowie przetrwają? Hirst zakończył historię klamrą - szkoda, że, po drodze, spotkaliśmy jednak aż tyle wybojów...



AKTORZY

Dla mnie była to najsilniejsza strona tej produkcji. Nie wiem, jak mocno musiałbym być wredny, by doszukać się słabego ogniwa w obsadzie - dla mnie każda aktorka, każdy aktor włożyli całe serducho, by tchnąć życie w swoje postacie. Wiadomo, największym koksem produkcji okazał się Travis Fimmel, którego Ragnara uważam za najlepszą postać, jaką dane mi było zobaczyć w historii produkcji telewizyjnych. Absolutne mistrzostwo świata - postać cholernie głęboka, pełna sprzeczności, charyzmatyczna; Fimmel stworzył prawdziwą ekranową bestię, którą pokochały miliony osób na całym świecie. I to pomimo tego, że trudno go określić jako postać pozytywną. 

Niewiele ustępowała mu również Katheryn Winnick w roli Lagerthy. Do pewnego momentu była to absolutnie kozacko napisana i zagrana postać. Niestety, przeciągając losy Lagerthy zbyt długo, Hirst strasznie tej postaci zaszkodził. Babulinka Lagertha (trudno postarzeć tak młodo wyglądającą Winnick - efekt był czasem wręcz komiczny) to nie było już to, potencjał tej postaci został mocno rozmemłany. A pomimo tego faktu, Winnick robiła i tak wszystko, by uratować coraz gorzej prowadzoną przez Hirsta postać - trzeba przyznać, że udało jej się to perfekcyjnie. Lagertha to, pomimo wszystko, wciąż moja ulubiona, telewizyjna postać kobieca!

 Podobny los spotkał również Flokiego. Ulubieniec widzów od pewnego momentu zaczął stawać się coraz bardziej irytującą postacią. Pomimo ogromnych starań Gustafa Skarsgarda, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż islandzki wątek jego bohatera, okazał się jego gwoździem do trumny. Hirst srogo przeszarżował i nikt nie byłby w stanie tego uratować. Mam za to ogromny żal, bo Floki był przez długi czas postacią kapitalnie prowadzoną, szaloną, nieprzewidywalną - na sceny z jego udziałem czekało się w ogromnym napięciu. Tu znów wychodzi błąd stworzenia dłuższych sezonów i tworzenie absolutnie zbytecznych scen. 

Po Fimmelu pałeczkę przejąć mieli jego ekranowi synowie. I muszę tu śmiało stwierdzić, że zabieg udał się nadspodziewanie dobrze. Wiadomo, przez zwiększoną ilość czasu antenowego i wydłużenie produkcji, każdego z młodych Lodbroków czekały sceny, przy których zasypialiśmy, jednak, w ogólnym rozrachunku, muszę przyznać, że jestem usatysfakcjonowany ich rolą w produkcji. Alexander Ludwig (Bjorn) na przestrzeni serialu wyrósł z totalnego drewniaka na niezwykle charyzmatycznego aktora (zwłaszcza finałowe odcinki), przez co losy jego bohatera, mimo przeciągnięć, oglądało się świetnie. Moim ulubieńcem był jednak Alex Hogh Andersen prezentujący nam postać Ivara. Tak, wiem, że nie ma zbyt dobrej prasy, a ludzie czepiają się jego, czasem zbyt karykaturalnej, gry, ale uważam, w kontekście sag, iż chłop idealnie wstrzelił się w wizerunek Bez Kości. Szalony psychol łaknący krwi nie może być normalny, każde jego zachowanie stanowi zagrożenie dla osób znajdujących się w pobliżu i Andersen idealnie to uchwycił. Moja ulubiona scena? Gdy Ivar leży w krwi poległych wojów, oparty o swój rydwan i krzyczy: "Jestem Ivar Bez Kości, nie możecie mnie zabić". Aż miałem ciary, fenomenalnie zagrana scena. Wiele dobrego można napisać również o Jordanie Patricku Smithie, który wykreował postać Ubbe. Początkowo najcichszy z braci, wyrasta na coraz większego twardziela, który, dodatkowo, wizualnie niezwykle zaczyna przypominać Ragnara. Z postaci początkowo nijakiej, przeradza się w bohatera, a Smith kapitalnie tę przemianę akcentuje. Najwięcej zastrzeżeń mam do Marco Illso, czyli ekranowego Hvitserka. Chłop naprawdę się stara, jednak Hirst głupimi decyzjami powoduje, iż jego bohater staje się najbardziej irytującym z synów Ragnara. Hvitserk często zachowuje się na ekranie irracjonalnie i cholernie irytuje. Trzeba jednak Illso oddać, iż mimo głupot scenariuszowych, stara się wyjść z twarzą i nawet najgłupsze decyzje swojego bohatera stara się zagrać tak, by nie było zbyt dużej żenady. 

Drugi i trzeci plan w "Wikingach" to również kopalnia fenomenalnych postaci i aktorów. Musiałbym chyba napisać całą książkę, by pomieścić wszystkich bohaterów, którzy zapadli mi w pamięć. Skupię się zatem jedynie na paru. Przede wszystkim: Jonathan Rhys-Meyers z jego znakomitym Heahmundem! Co za postać! Meyers daje z siebie maxa, a jego bohater zostaje w naszej pamięci na długo. Heahmund to postać ważna dla fabuły, a Jonathan, dzięki swoim umiejętnościom i charyzmie, kradnie ekran dla siebie. Szkoda, że przez liczne problemy, jego kariera tak wyhamowała, chłop mógł być wielki. Wcześniej wspominałem o królu Egbercie. To, co na ekranie wyprawia Linus Roache powoduje, że wyskakujemy z wrażenia z kapci, przemistrzowska kreacja. Jego wspólne sceny z Fimmelem to jedne z najlepszych momentów całej produkcji - to minuty, które oglądamy ze szczeną na podłodze! Świetną robotę odwala też Peter Franzen jako Harald Pięknowłosy. Pomimo, że Hirst nie do końca ma pomysł na tego bohatera, to aktor robi kapitalną robotę, a my na przemian go uwielbiamy, na przemian nienawidzimy - tylko nieliczni byliby w stanie tak oddać dwoistość postaci. Z początku opowieści w pamięci zapada za to Porunn portretowana przez Gaię Weiss. Niby jej dużo na ekranie nie było, jednak dziewczyna zrobiła taką robotę, że pomimo idiotycznego zakończenia wątku jej bohaterki, pozostaje ona w pamięci widzów jako ta, która odcisnęła mocne piętno na jednej z postaci. I tak mógłbym wymieniać i wymieć, choćby rozpisując się o Kaye, Polańskiej (tak, grała tu córka Romka), Blagdenie, Hallu i wielu, wielu innych wspaniałych aktorach, którzy spowodowali, że serial ten pełen był niesamowitych kreacji. 

Obsada tej produkcji dokonała rzeczy wielkiej: spowodowała, że nie można znaleźć tu słabego punktu. Pomimo, że scenariusz nie zawsze fair traktował bohaterów, często przypisując im debilne wątki i decyzje, aktorzy zawsze starali się to uratować. I za to należy się im ogromny szacunek.



MUZYKA

Tu zbyt wiele pisać nie trzeba. Cały soundtrack z "Wikingów" to prawdziwy majstersztyk. Trevor Morris wykonał TYTANICZNĄ pracę powodując, iż muzyka stała się jednym z najważniejszych "aktorów" serialu. Ścieżka dźwiękowa idealnie dostosowuje się do ekranowych wydarzeń. Jest spokojna w czasie rozmów, przyspiesza w trakcie spisków, buduje napięcie, gdy zbliża się niebezpieczeństwo, gna na złamanie karku, gdy dochodzi do bitwy. Oprócz dzieł Morrisa, w serialu usłyszycie również utwory niezwykle teraz popularnej Wardruny, na koncert której, bilet możecie zdobyć chyba tylko wyzywając do bitwy posiadacza takiej wejściówki. Każda kompozycja w "Wikingach" to prawdziwe, małe arcydzieło, które wybrzmiewa fajnie również poza serialem. Ciekawostka: w szóstej serii usłyszycie... Anne Marię Jopek wraz z Teatrem Pieśni Kozła. Ich kompozycja wybrzmiewa w jednym z najważniejszych momentów całej produkcji.



ROZMACH

Często czytałem, iż "Wikingów" zestawia się z "Grą o Tron". Po co? I tak wiadomo, że "Wikingowie" to lepszy serial :) A tak na poważnie. Serial Hirsta nie otrzymywał pierdyliardów miliardów dolarów od History, twórcy nie mogli sobie pozwolić na wielkie wydatki, a mimo to sporo jest tu scen bitewnych, które wyglądają przekozacko! Bitwa o Paryż, finałowa zadyma, walki o Kattegat - sceny te są niezwykle dynamiczne, krwawe, brutalne, zrealizowane na tyle fajnie, że nie czuć ograniczonego budżetu. Wiadomo, można się czepiać tego, że uzbrojenie nie z tych lat, że ciuszki nie z tej epoki, ale nie bądźmy nadmiernymi detalistami! To nie ma być odtworzenie historii, a serial, który oparty jest o wydarzenia historyczne. Wiadomo, odcinki-zamulacze strasznie irytowały, nie czuło się wtedy klimatu i rozmachu produkcji, jednak, jak udało się je przeżyć, to, finalnie, trafialiśmy w sam środek jakiegoś starcia i wracał nam na twarz uśmiech. Co jak co, ale walki i bitwy w "Wikingach" to świetna, pomimo bardzo niskiego budżetu, robota!



SCENOGRAFIA

Trzeba przyznać, że Irlandia zrobiła świetną robotę. Jej piękne krajobrazy idealnie "udawały" przeróżne miejsca akcji i ekipa filmowa nie musiała się zbyt wiele przemieszać po świecie, oszczędzając w ten sposób budżet, by móc zrealizować przewidziany scenariusz. Osoby odpowiedzialne za znajdowanie kolejnych lokacji zrobiły kosmiczną robotę, widz naprawdę może uwierzyć, że akcja toczy się na terenie danego kraju. Rewelacyjnie spisali się także ludzie, którzy stworzyli dekoracje do serialu. Tak, ponownie spotykamy tu rzeczy, które w tamtych czasach niekoniecznie istniały, ale nie czepiajmy się tego! Zaczynając od miast, a kończąc na wnętrzach wszystko prezentuje się rewelacyjnie, pomimo, co znów podkreślę, niezbyt dużego budżetu. No dali radę, świetnie sobie poradzili!



PODSUMOWANIE

Czy jeśli nie zaczęłaś/zacząłeś jeszcze przygody z "Wikingami" polecam Ci ten serial? OCZYWIŚCIE! Tak, często irytowałem się na ten serial po wydłużeniu sezonów do dwudziestu odcinków. Tak, często bluzgałem na Hirsta i History, że mogli wiele rzeczy zrobić lepiej i dynamiczniej. Tak, wściekałem się, gdy moi ulubieńcy zachowywali się irracjonalnie lub ginęli w absolutnie głupi sposób. Jednak, jeśli spojrzymy na ogół produkcji, zdecydowanie więcej mi się tu podobało niż irytowało. Pokochałem ten klimat, pokochałem tych bohaterów, a jako maniak historii wikingów, pomimo wątków zakrawających o sci-fi, oczekiwałem na kolejny odcinek i kolejne przygody moich ulubionych postaci. "Wikingowie" są serialem specyficznym, zawierającym błędy i zamulacze, jednak po sezonie 6B, wieńczącym losy tych bohaterów, poczułem pustkę. Chciałbym ponownie wrócić do tego świata, ponownie ruszyć na kolejną wyprawę z Ragnarem, ponownie wziąć udział w konflikcie synów Lodbroka, ponownie poczuć krew tryskającą na mój ekran. Pomimo moich wszystkich irytacji, wciąż uważam, że "Wikingowie" to jeden z najlepszych seriali, jakie dane mi było oglądać. To, po prostu, kawał historii (choć przeciągniętej), której bohaterowie, której klimat, tak przyciągają do ekranu, że wciąż się o nich pamięta. Finalnie wystawiam notę 9/10, nie mam serca, by ją zaniżać - wciąż kocham ten serial i kochać go będę. No i oczywiście do "Wikingów" powracać będę. Zasłużyli na to. All hail king Ragnar!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz