piątek, 24 marca 2017

Czy chcecie zobaczyć to łóżko w płomieniach?




Nie, nie mam zamiaru nagrywać filmiku, w którym podpalam swoje łóżko. Choć sądzę, że oni by mogli. I wszyscy byliby zachwyceni. Kim są oni? Po co zadaję to głupie pytanie, skoro widzicie powyższy obrazek... Ehhh, godziny poranne, stres i człowiek nie myśli. Czy jest ktoś, komu w ogóle trzeba ich przedstawiać? No, dobra, pewnie jest, zatem mogę coś skrobnąć.




Rammstein powstał w 1994, nigdy nie zmienili składu i od początku kariery wszystkie (nie licząc drobniuteńkich wyjątków) ich teksty są po niemiecku. Większość (czytaj: 99,9%) artystów chcących zrobić międzynarodową karierę przerzuca się z automatu na język mas, czyli angielski. Nie oni. I jak na tym wyszli? Patrząc na miliony sprzedanych płyt, miliony na koncertach, miliony fanów i na to, że na ich widok srają frajerzy z Metalliki (odwołali trasę po USA, gdy dowiedzieli się, że ich konkurencją będzie wtedy R+), to chyba bardzo dobrze. Zresztą nie ukrywajmy - czy miękki angielski pasowałby do tekstów, a przede wszystkim, do muzyki prezentowanej nam przez Rammstein? Nie, brzmiałoby to po prostu mięczacko. A tak mocny wokal w połączeniu z marszowymi wręcz czasem grzmotami łączy się w relację perfekcyjną. Dobra, kto ich nie lubi, po tym tekście i tak ich nie polubi, zatem czas przejść do dania głównego. Choć akurat i "danie" ma z nimi chyba zbyt wiele wspólnego.




"Rammstein: Paris" trudno uznać za zwykły zapis koncertu. Ten odbył się w, uwaga, w życiu byście nie zgadli, Paryżu i to w 2012 roku (w ramach trasy "Made in Germany"). Dlaczego nie można uznać tego za zwykły zapis koncertu? A no bo, całość wyreżyserował sam Jonas Åkerlund, człowiek specyficzny i idealnie czujący siłę tego zespołu. To on wywołał skandal będąc reżyserem klipu do "Pussy", to on stworzył fenomenalny teledysk do "Mein Land". A co się stało, kiedy powierzono mu stworzenie zapisu z koncertu?




Stało się to, czego można się było spodziewać. Powstało absolutne arcydzieło, film, którego nie da się opisać słowami. Już po pierwszych riffach miałem muzyczny orgazm, a moje uszy spłodziły chyba ze sobą dziecko (choć liczę na dwa, to chociaż pięć set plus zapojka wpadnie). To jest po prostu nieziemskie. Aaaa, miało być, dlaczego nie można tego uznać za zwykły zapis koncertu. Bo pan Jonas postanowił zabawić się w maga i utrzeć nosa Siergiejowi Eisensteinowi na nowo definiując pojęcie montażu. To, czego jesteśmy świadkami, po prostu zapiera dech w piersiach. Kilkadziesiąt kamer, dynamika, montaż w rytm gitar, perkusji albo wokalu, szybko, czasem cholernie szybko, przeskakujące obrazy, standardowe (jak na R+ oczywiście) efekty pirotechniczne, no i ta genialna muzyka. Jak to w ogóle Wam opisać? Ludzie, którzy tworzyli nasz język nie wymyślili słów, które w odpowiedni sposób byłyby w stanie opisać to, co widzimy na ekranie. Tu KAŻDY, podkreślam KAŻDY, kadr mógłby stać się tapetą na moim kompie (a na to naprawdę trzeba zasłużyć!) - Jonas jesteś, do jasnej cholery, szalony! Powiem Wam tak - jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, każde ujęcie jest bardziej dopracowane niż cokolwiek do tej pory. Nawet Ty, drogi Czytelniku, nie jesteś tak dopracowany. Na heheszki mi się wzięło, bo nie miałem porównania. Reżyser spowodował, że od ekranu nie można oderwać wzroku, bo akurat może nam umknąć kolejny, majestatyczny kadr, który zgwałci Wasze oczy perfekcją. 




Jakich chwytów używa w tym celu Åkerlund? Niby prostych. Kamery są zamontowane praktycznie wszędzie, reżyser poskładał ujęcia tak, że widzimy absolutnie wszystko, co chcielibyśmy zobaczyć. Niby wiele koncertów może się już pochwalić pierdyliardem kamer - ot choćby wspaniałe "Live at River Plate" AC/DC. Ale nikt, absolutnie nikt, nie może pochwalić się taką szybkością kadrów, taką perfekcją i poetyckością dzieła. Tak, jak pisałem - każde ujęcie dopasowane jest do muzyki. Najlepiej widać to w czasie klasycznych utworów kapeli takich jak "Du Hast" czy "Mein Teil". Co tam się dzieje na ekranie! Gwałtowne zmiany obrazu, szybkie przeskoki między członkami zespołu, niesamowite filtry i... efekty specjalne! Tak, Åkerlund postanowił dodać od siebie kapitalnie wmontowane w całość efekty komputerowe. Jakie? Sami się przekonajcie. Trolling taki. Powiem Wam - będziecie zdziwieni. Najlepsze zostawiłem jednak na koniec. Spytacie: kurna, koleś, zachwycasz się nie wiemy czym, bo Twój tekst jest chaotyczny, a teraz masz coś jeszcze? Tak, mam. Slow-motion. Reżyser, w czasie większości utworów, postanowił stworzyć nie tylko na maxa dynamiczne kadry, ale i takie, które są na maxa wolne. Flake w kombinezonie w petardami, Till kręcący łukiem z petardami... Kurna, ależ to wygląda w slow-motion! Nie wiem, czy wtedy oddychałem - chyba tak, bo jednak dziś żyję. Zwolnione tempo robi w tym filmie piorunujące wrażenie. Zastosowano je w odpowiednim momencie, nie ma go za dużo, a jak jest, to mamy ochotę krzyczeć z radości - tak to się robi, panie Snyder!




Oczywiście nie mogło też zabraknąć tego, z czego Rammstein, uczynili znak firmowy. PIROTECHNIKA. Kto był na trasie "Made in Germany" lub oglądał jej zapiski, wie czego się spodziewać. Aaaa, już wspominałem wcześniej o pirotechnice. Chaos straszny dziś, ale tego filmu naprawdę nie da się inaczej opisać. Wracając. Wybucha wszystko, płonie wszystko, jaramy się i my. Ogień to znak rozpoznawczy kapeli, a Åkerlund idealnie to ukazał. Płonące gitary (ciągle nie mogę się temu nadziwić), płonące mikrofony, płonący kocioł z Flake'iem w środku, płonące maski, płomienie na scenie, płonienie wokół Tilla, do tego płonące skrzydła i inne, liczne wybuchy. Koncerty Rammstein to bezsprzecznie najbardziej efektowne koncerty świata. A mając do dyspozycji szalonego Jonasa wiedzcie, że nigdy z lepszej perspektywy tego nie zobaczycie. Ba, z lepszej perspektywy nie widzą tego nawet członkowie kapeli. Åkerlund ukazuje każdy detal, najmniejszy nawet wybuch i potrafi użyć montażu tak, by wszystko było jeszcze idealnie zgrane z innymi kadrami i muzyką. Absolutna perfekcja. 




A jak z setlistą? Cóż, w stosunku do nadchodzących wydań DVD/Blu-Ray, wycięto pięć utworów, jednak kwintesencja zespołu pozostała. Od nieśmiertelnego "Du Hast, poprzez wybuchowe "Feuer Frei", aż na... "Frühling in Paris" kończąc (w filmie to utwór po napisach). I w zasadzie tylko ten ostatni jest niespodzianką, kawałkiem, który został zagrany jedynie w Paryżu. W pokazie kinowym nie uświadczyliśmy klasyków w postaci utworów "America" czy "Links 2, 3, 4", ale w wydaniach "domowych" będą już one na setliście. Całość trwała przeszło 90 minut, jednak w ogóle tego się nie dało odczuć. To było na zasadzie: "ooo, to już koniec?!". Ale przy perfekcyjnej muzyce, która została na dodatek zaprezentowana w tak perfekcyjny sposób, czas mija szybko. Zbyt szybko. Bo ten film można by oglądać i oglądać. CO ZA DZIEŁO! Wszystkie koncerty Rammstein, które wydano oficjalnie zawsze były perfekcyjne. To, co stworzył jednak Åkerlund przechodzi wszelkie pojęcie. Żaden inny zespół ani przed ani zapewne po nie doczeka się czegoś tak spektakularnego. Sława Rammstein! Sława Jonasowi! A Wam i sobie zalecam jedno: kiedy film ten trafi na DVD/Blu-Ray (mówi się o połowie maja) nie zastanawiajmy się, lećmy do sklepów i kupujmy. "Rammstein: Paris" jest warte każdy pieniędzy!







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz