poniedziałek, 10 października 2016

Festiwal Kamera Akcja - dzień pierwszy - "Uber będzie za pięć minut"




Wszystko, co piękne, czasem zbyt szybko się kończy - dokładnie tak wygląda mój coroczny pobyt w Łodzi na Festiwalu Kamera Akcja. Co przyjeżdżam, to już muszę wyjeżdżać - najgorszy jest jednak poniedziałek, dzień po powrocie. Czuję się smutny, mam doła, jestem wypalony (co może przełożyć się na tekst), bo jak zwykle były to niezwykle intensywne i przekozackie dni (przez weekend spałem łącznie koło ośmiu godzin, więc chyba niezbyt wiele :D). Już tęsknię za tymi ludźmi, za tą atmosferą, za tymi wszystkimi projekcjami i wydarzeniami. Ale cóż - "show must go on", zatem może pisanie spowoduje, że choć trochę poprawi mi się humor. Oto relacja z mojego piątkowego pobytu na Festiwalu.



Cała prawda, całą dobę.


Swoją podróż na Festiwal rozpocząłem na Poznań Mejn Stejszyn. W gorącu, przy braku deszczu, przy temperaturze sięgającej 30 stopni Celsjusza, ledwo stałem na nogach - żar doskwierał mi niesamowicie. Potem się obudziłem. Piździło w pokoju, piździło na dworze, piździło na dworcu. W tak niekorzystnych warunkach atmosferycznych kumulowała się część poznańskiej elity blogerskiej (PŁONĄCY bawił się na Festiwalu już od czwartku), w skład której oprócz mnie wchodziły dziewczyny z IN LOVE WITH MOVIE oraz pan Mieszko, którego bloga nie można wymawiać. W takim gronie wpakowaliśmy się do ciuchci, w której, na całe szczęście, faktycznie było 30 stopni. Nasza wyprawa trwała cztery godziny i dwadzieścia minut (według Moniki z ILWM: "około cztery godziny") - tu należy podziękować PeKaPe za to, że integruje ludzi. Bo co byśmy zrobili, gdyby istniało normalne połączenie Poznań-Łódź? Niecałe trzy godziny gadania? Bez sensu... (to była ironia - PKP, może jakieś normalne połączenie TLK by się przydało?). Zatem po długiej podróży do Łodzi zostaliśmy wyrzuceni z pociągu. Już na Kaliskiej czuć było klimat Kamery Akcji. No dobra, nie było czuć, a, że trafiliśmy z przyjazdem na godzinę, podczas, której zbyt wiele ciekawego dla nas na Festiwalu nie było, postanowiliśmy się rozdzielić i udać do swoich hoteli.





Część zabytkowo miejsca, w którym przyszło mi spędzić dwie noce


Wraz z dziewczynami z ILWM noce spędzaliśmy w pokojach DOMU GOŚCINNEGO "LINAT ORCHIM". To niezwykle klimatyczne, świetnie ulokowane miejsce. Jeśli będziecie szukać noclegu w Łodzi, to zdecydowanie tę miejscówkę polecam (może właściciele to przeczytają i jakąś zniżkę mi za rok dadzą? Nie no, dobra, ceny są bardzo korzystne, zniżki nie potrzebuję - kurde, coraz bardziej brzmi to jak product placement, a tak nie jest :D)



Panie Krzysiu, do pierwszego będzie zrobione?


Po ogarnięciu i rozpakowaniu (ściema, nie rozpakowałem się do końca pobytu) udaliśmy się na poszukiwanie paszy - cel: Manufaktura. Tak, jak nie przepadam za centrami handlowymi i tego typu bzdetami, tak muszę przyznać, że te pięknie wyremontowane budyneczki, w których znajdują się sklepy i restauracje, są naprawdę bardzo ładne i mają swój urok. Nasze żarełko, co prawda, znajdowało się w dużym molochu na terenie Manufaktury, jednak nie chodziło o wygląd i klimat, a o to, by napełnić brzuszki. Kiedy misja zakończyła się sukcesem, W KOŃCU, mogliśmy udać się na teren Festiwalu. A, że "Uber będzie za pięć minut" (cytat z Moniki, który stał się hasztagiem), jego koszt był niski, do Kina Wytwórni trafiliśmy migusiem. Chyba wplotłem cytat w złym miejscu, ale to nieważne, choć w sumie ważne, zatem, jak ważne, to możecie cytat ten gdzie indziej też wkleić.



Tam byłem i celebryciłem


Na miejscu rozwinięty był już czerwony dywan, blask fleszów nie pozwalał nam mrugać oczami, a fani rzucali się na nas, by zgarnąć nasze autografy. Chyba - nie jestem do końca pewny, czy tak to wyglądało. W każdym razie odebraliśmy nasze akredytacje, torby krytyków i oficjalnie rozpoczęliśmy Festiwal. To jest ten moment, kiedy skończę pisać w liczbie mnogiej - Agata i Monika również powinny napisać swoje podsumowanie (he he) xD



Ale jesteśmy normalni, uwierzcie :D


Oczywiście, nie zacząłem od filmu. Ludzie. To oni tworzą ten Festiwal. A, że jako filmoblogowcy tworzymy zwartą i świetną grupę, musieliśmy się nagadać, powspominać, cieszyć się swoją obecnością. Ploty i smaczki z tych spotkań poznacie jednak w osobnym wpisie - warto poczekać. No chyba, że przelejecie mi hajsy na konto, to może coś zdradzę wcześniej.





Pierwszym filmowym uderzeniem na Festiwalu okazało się dla mnie "Ederly" Piotra Dumały. Szczerz mówiąc szedłem na tę produkcję bez oczekiwań, ba, z jedynie śladową ilością wiedzy na jej temat. A co się okazało? A no mianowicie to, że obejrzałem najlepszy film tego Festiwalu. To doskonały komediowo - surrealistyczny obraz, na którym można popłakać się ze śmiechu. Wyborne kreacje aktorskie (Aleksandra Górska oraz Mariusz Bonaszewski - OKLASKI NA STOJĄCO!), niesamowity klimat, genialna muzyka oraz kapitalna, pełna niezwykle barwnych postaci, fabuła spowodowały, iż całość znokautowała mnie zarębiastością. Nie jestem wielkim fanem surrealizmu w filmach (w malarstwie wręcz przeciwnie), jednak "Ederly" miało w sobie tę moc, która spowodowała, iż żałowałem, że obraz ten jest tak krótki. Jeśli będziecie mieli okazję - KONIECZNIE OBEJRZYJCIE TĘ PRODUKCJĘ. Ode mnie - 9/10.



Siedzą i mówią, a ja robię zdjęcie z głowami


Po seansie odbyło się spotkanie z reżyserem Piotrem Dumałą oraz producentką Bożeną Krakówką. I tak, jak nie przepadam za tego typu rozmowami, tak tym razem byłem zachwycony. Poznaliśmy kulisy produkcji, posłuchaliśmy różnych, ciekawych anegdot, dowiedzieliśmy się skąd pomysł na taki film, a wszystko w niezwykle dowcipnej i barwnej rozmowie. Gdyby wszystkie spotkanie z ekipami filmowymi wyglądały tak świetnie, chodziłbym na wszystkie. 



Zdjęcie z głowami, część druga


Po projekcji i spotkaniu nastąpiła chwila przerwy, czytaj: kolejne ploty i rozmowy. Kolejnym punktem programu była projekcja filmu "Bone Tomahawk" Zahlera. Zanim jednak wyświetlono nam film, na scenie zagościł Grzegorz z Płonącego Celuloida, który wygłosił prelekcję (w ramach konkursu KRYTYK MÓWI). Tu muszę jednak na chwilkę się zatrzymać. Nie, nie chodzi o jakość prelekcji, bo Grzeg zaorał, a o ludzi. W czasie, gdy pan prelegent (he he) wygłaszał swój tekst, BEZ SPOILERÓW, z DWÓJKI buraków (mam nadzieję, że to przeczytają) wyszło totalne chamstwo. Jeden zaczął drzeć ryja, że "nie chce tego wiedzieć", a drugi krzyknął "kończ już". "Wpuścić chamstwo na salony" nabiera jakże dosadnego wydźwięku. Osobiście miałem ochotę obu panów wziąć na niezbyt miłą dla nich pogawędkę, jednak podejrzanie szybko, po seansie, opuścili salę. Mam zatem do nich przesłanie: jeśli jesteście tak wielkimi ekspertami i macie tak wielkie ego, to zróbcie ludziom przysługę i nie chodźcie na Festiwale. Nie rozumiem, jak można być tak chamskim i bezczelnym w czasie, gdy ktoś przemawia na scenie - no cóż, kwestia wychowania, a właściwie jego braku. Mam nadzieję, że obaj panowie nigdy już na żadnej prelekcji się nie znajdą. Grzeg, na szczęście, nie załamał się uwagami "ekspertów" i w świetnym stylu wybrnął z sytuacji, obu "panów" po prostu gasząc.





Czas przejść do filmu. "Bone Tomahawk" okazał się dla mnie drugim najlepszym filmem tegorocznej edycji Festiwalu. To kapitalne, pełne czarnego humoru, kino, które ogląda się w niesamowitym napięciu. Co się zaraz stanie? Kto kogo zabije? Gdzie trafią bohaterowie? Przez przeszło dwie godziny seansu (insajt dżołk) siedzimy wgapieni w ekran, nie możemy się ruszyć - jak to się zakończy? Zahler genialnie buduje napięcie, jednocześnie atakując je kapitalnymi dialogami. Śmiać się tu można ze wszystkiego - z łamania wizerunku bohaterów klasycznych westnerów, z genialnych one-linerów, z przesadnie ukazanej brutalności, a nawet z KANIBALI. Reżyser stworzył dzieło niezwykle oryginalne, które co prawda nie trafi do sporej liczby odbiorców,  jednak osoby kochające filmy "tarantinopodobne" będą zachwycone. Ja bawiłem się kapitalnie - ani przez chwilę się nie nudziłem. A finałowa opowieść o pchłach, rozpieprzyła system. Filmowi Zahlera, z czystym sumieniem, wystawiam 8,5/10.






Tak normalnie, zakończyłby się festiwalowy dzień - nie w przypadku Kamery Akcji. Po seansie pewnym krokiem (z groszkiem w ręce - kolejny insajt) pomaszerowaliśmy (kurczę, znów liczba mnoga :D) do klubu ŻARTY ŻARTAMI na afterparty. Tu jednak znów treść muszę urwać - tak, jak zapowiedziałem, tekst o blogerskich spotkaniach, to materiał na osobny temat.



Symetryczna niesymetryczność albo za dużo alko w głowie


Koło godziny czwartej (lub coś koło tego) zlądowałem w swoim wyrze. Czekało mnie około pięciu godzin snu - w końcu nadciągał przecież kolejny dzień Festiwalu. O nim jednak przeczytacie dopiero jutro - napięcie trzeba budować.






2 komentarze:

  1. Jeśli ta relacja powstała bez weny, to już nie mogę doczekać się wpisu o blogerskich spotkaniach z weną! Przeczytam z lepszym refleksem i bez refluksu (refluksa?).

    OdpowiedzUsuń