niedziela, 8 listopada 2015

"SPECTRE"






Na świecie pewne są trzy rzeczy: śmierć, podatki i nowa część przygód Bonda. No może jeszcze to, że inter mediolan to buraki. Tak, czy siak historii pana, który idzie w lewą stronę, obraca się, strzela, a ekran zalewa krew, już troszku było, ale i tak każdą kolejną częścią cholernie się jaramy. Znaczy na pewno ja się jaram, bo jak się okazuje istnieją ludzie, którzy nie lubią przygód 007! I podobno nie pochodzą z innej planety i podobno nie należą do organizacji SPECTRE, która również nie lubi pana "martini wstrząśnięte, nie zmieszane"... Ale to nie o nich ma być ten tekst, a o filmie, który mnie, osobiście, wyrwał z kapci!








Tak, jestem fanatykiem serii i tak, nie ukrywam tego. Oglądałem wszystkie części Bonda po kilka razy (za wyjątkiem tych z Connerym, które do mnie nie przemawiają), dostarczają mi one kapitalnej rozrywki, a co za tym idzie, świata filmu bez 007 sobie nie wyobrażam. I zapewne jest to główny powód dla którego zakochałem się w "SPECTRE". Przez około 140 minut (bez napisów końcowych) siedziałem, gapiąc się w ekran tak, jak wyznawcy Jarosława gapią się w jego portrety. Byłem oczarowany tym, co dzieje się na ekranie, bo oto, proszę państwa, Bond wrócił do... starych przyzwyczajeń! Akcje są przegięte, ilość one-linerów wbija w glebę, a zegarki ponownie wybuchają! Sam Mendes czerpie z całej serii pełnymi garściami, tworząc najlepszy możliwy hołd dla bondowskiego uniwersum, jaki mógł powstać. Cóż i to właśnie chyba zgubiło tę część - fani stylówki z "Casino Royale" będą zniesmaczeni (bo jak zegarki mogą wybuchać?!), fani kina akcji będą zirytowani (bo jak można jechać tak długo pociągiem?!), a fani Almodovara zorientują się, że pomyli sale. Ja, jako wyznawca "religii 007" byłem w siódmym niebie. A to nawiązania do "W Tajnej Służbie Jej Królewskiej Mości", a to do "Człowieka ze Złotym Pistoletem", a to do "Żyj i Pozwól Umrzeć" - cytatów z serii jest tu tak wiele, że jeden seans nie starczył mi na wyłapanie wszystkich smaczków. Byłem tak zapatrzony w ekran, iż pewnie nawet Katheryn Winnick podchodząca do mnie i pytająca, czy pójdą z nią do jej pokoju, nie oderwałaby mnie od projekcji. "SPECTRE" jest moim spełnieniem marzeń - Bond realistyczny miesza się tu z Bondem tradycyjnym i w efekcie otrzymujemy prawdziwą mieszankę wybuchową.





 
O tym, że ten film urwie mi tyłek wiedziałem od pierwszej sceny, który rozgrywa się w Meksyku i jest jedną z najlepszych w historii serii. Przez ładnych parę minut kamera podąża za Bondem, który jak to zwykle Bond, poluje na jednego z tych złych. Przeciskamy się z nim przez tłum, pozostawiamy w pokoju pewną napaloną Meksykankę, idziemy po dachu i lokalizujemy pana, który, gdyby był panią i wygrałby wybory Miss Universe, nie chciałby zapewne "pokoju na świecie". Napięcie rośnie, padają strzały, walą się budynki, potem jeszcze pościg, rozpierducha - coś fenomenalnego! Niby taka pierdółka, a cieszy oczy niczym postać Lagerthy. Takich nokautujących niczym cios dawnego Tysona, choć nie zrealizowanych już czymś na wzór mastershota, scen jest tu od zarąbania. Mamy zatem przegenialny pościg ulicami Rzymu (cud, miód i Aston DB 10), walkę w pociągu (który z zewnątrz wyglądał jak PKP – wewnątrz jednak nie było brudnych toalet, ani pacanów wrzeszczących przez 10 minut do telefonu), rozpierduchę w hacjendzie SPECTRE i wiele, wiele innych. Bond szaleje jak za dawnych lat, przemieszczając się między kilkoma krajami i w każdym z nich zostawiając po sobie ślad w postaci „tych złych” dla których na wizytę w szpitalu jest już za późno. No ostatecznie takich, którzy jeśli nie mieli ubezpieczenia w NFZecie poczekają w kolejce do specjalisty nie do 2018, a do 2025 roku – a to raczej kiepska opcja dla człowieka z przestrzelonym kolanem. Efektownych pif-pafów i łubu-dubu jest tu pełno, a co najważniejsze, sekcja Q znów staje się istotna dla fabuły. Gadżety nie odgrywają może w scenach akcji tak ważnej roli jak za czasów Moore’a, czy Brosnana, ale dupsko naszemu 007 w paru momentach ratują. I to mnie cieszy, bo Bond bez Q, to jak wiking w hełmie z rogami…






Zatem, gdzie tu ta tak wytykana filmowi nuda?! Też się zastanawiam. Owszem, w środku filmu przez parę minut nie ma scen akcji, ale co z tego? Zostaje ona genialnie zastąpiona świetnymi scenami, które powodują, że oczy napełniają się łzami śmiechu – niech ktoś przebije akcję z myszą! W „Quantum of Solace” nuda wylewała się z każdego fragmentu filmu (to jedyny Bond, który dostał ode mnie magiczne „1/10”), a jakoś krytycy „SPECTRE” na to nie narzekali. Aha, bo Bond był tam człowiekiem, a nie Bondem. Super argument – 12/10. Ani przez chwilę nie miałem na nowych przygodach Agenta Jej Królewskiej Mości uczucia nudy – jarałem się jak klasztor na Lindisfarne mogąc wyłapywać kolejne odniesienia do klasycznych odcinków serii. Ale ok, przyjmuję do wiadomości, że istnieją ludzie (czyli jakieś 90% widzów tej produkcji), którzy niekoniecznie potrafią dostrzec dlaczego taka maska, dlaczego taki samochód i mogą przez chwilę zastanawiać się, dlaczego Bond nie niszczy akurat reżimu Korei Północnej. Ja mam sprzeczne zdanie, ale jak już pewnie widzicie, czytacie wpisy Bondowego taliba. Dla mnie James mógłby przez 10 minut patrzeć na drzewo, a ja i tak bym był zachwycony, bo miałby akurat na ręce zegarek pewnej marki, którą wszyscy jego fani znają, ale 99,99% z nich na nią nie stać ( L ). Ja w „SPECTRE” nudy nie dostrzegłem, ale nie chcę wyjść na jakiegoś mądralińskiego – każdy odbiera filmy inaczej.






Każdy odbiera też inaczej występ Daniela Craiga w tej produkcji. Wskakuje tu w buty starych Bondów, którzy raczej z realizmem nie mieli zbyt wiele wspólnego. Musi sypać żarcikami, używać gadżetów, niszczyć całe miasta – coś czego do tej pory nie robił. I wiecie co? Ta część udowodniła, że to naprawdę dobry aktor. Jego 007 zmienił się gwałtownie, a on i tak zagrał to rewelacyjnie. Nie byłem jego fanem w „Casino Royale” (gdzie po prostu fizycznie nie pasował – Clive Owen w tym filmie to byłby strzał w dziesiątkę) ani w „Quantum of Solace” (które jako całość było patologią), jednak przekonałem się do niego w genialnym „Skyfall”, gdzie zaorał system (dzięki temu, że miał tam masę scen „dramatycznych”, a temu, że jest świetnym aktorem dramatycznym, nie można zaprzeczyć). W „SPECTRE” musiał wykrzesać z siebie dodatkowo ironię, co wbrew pozorom do łatwych misji nie należy – poradził sobie jednak idealnie. Nie myślałem, że zobaczę Craiga w roli moore’owego Bonda, a tu nie dość, że zaskoczenie, to jeszcze tak pozytywne! Jeśli to ostatnia część przygód Jamesa z Danielem w roli głównej, to muszę przyznać, że z rolą pożegnał się w wielkim stylu. Ale pewnie macie już dość czytania o Craigu i na usta ciśnie się Wam pytanie: „Ale co z Waltzem?!”. Spieszę zatem z odpowiedzią – jest sobą. Jest genialny, tak samo idealnie zły, jak w swoich kultowych rolach. W roli szefa SPECTRE, niejakiego Oberhausera (ha ha ha, ktoś dał się nabrać na te ściemy?), sprawdza się kapitalnie. Stanowi idealne połączenie z craigowskim Bondem i tworzą na ekranie idealny duet, dwóch idealnych przeciwników – jeden jest godny starcia z drugim. Pojawią się głosy, że Christoph gra znów to samo – nie wiem, w którym momencie, ale ok. Uwielbiam te jego demoniczne postacie. Zresztą, jeśli chodzi o męską część obsady, naprawdę nie możemy się do NIKOGO przyczepić. Fiennes to M idealny (myślałem, że po roli Dench nigdy tego nie napiszę, a jednak), Whishaw w roli Q kradnie sceny w których się pojawia (a jest go w tym filmie naprawdę sporo!), a Dave Bautista w roli następcy ikonicznego przeciwnika 007 sprawdza się perfekcyjnie. Dlaczego nie wspominam o kobietach? Bo to już zupełnie inna bajka…






Panie w filmach o Bondzie zawsze się wyróżniały – głównie urodą, ale jednak stanowiły ważny element filmów o przygodach agenta 007. W „SPECTRE” Mendes chciał powrócić do czasów, gdy dziewczyna Jamesa była twarda, jednak przeważnie kończyła związana w bazie głównego złego, a nasz bohater musiał ją ratować. Sam popełnił jednak błąd – wybrał do tej roli Lea’ie Seydoux. Jak można przez taki czas na ekranie mieć ciągle jeden wyraz twarzy?! Ona to potrafi… Jeśli chciała zainspirować się Rosamund Pike i jej lodowatą Mirandą Frost, to dość mocno jej się to nie udało. Co tu ukrywać – jest najsłabszym elementem całej produkcji. Wspólne sceny z Craigiem ratuje Daniel, a kiedy go brakuje aktorka ta czuje się na ekranie niezwykle zagubiona. Wiem, że to aktualnie gorące hollywoodzkie nazwisko, ale można było zdecydowanie lepiej obsadzić „stanowisko” dziewczyny Bonda. Nie lepiej jest tu z Monicą Bellucci – z jej występem wiązałem wielkie nadzieje, gdyż tak dojrzałej „dziewczyny” James jeszcze nie miał. Szkoda, że oczekiwania i pompowanie przedpremierowego balonika aż tak mocno rozeszły się z tym, co się dzieje na ekranie. Krótko mówiąc – Monica posłużyła jako PRowa maskotka. Nie jest to typowa dziewczyna Bonda i jej występ dość mocno Was zdziwi. Nie chcę opisywać jej bohaterki ani sprzedawać spojlerów – nie nastawiajcie się jednak na to, że będzie równie ważna co postać Seydoux. Kobiecą obsadę ratuje jednak niezastąpiona Moneypenny. Aż szkoda, że Naomie Harris nie powierzono tu tyle „czasu antenowego”, co choćby Whishawowi – zasługiwała. Strasznie podoba mi się nowe wcielenie tej kultowej postaci i chciałbym, aby mogła się wykazać. Cóż, jeszcze nie w „SPECTRE”… Oby w kolejnych częściach.






Ale już pomińmy te wady, do których nie przywiązuję wielkiej wagi. Czas powrócić do pozytywów, a tymi są bezsprzecznie zdjęcia i muzyka. Odpowiedzialny za te pierwsze był Hoyte Van Hoytema, a jednym z jego ludzi był Polak, Łukasz Bielan. Trzeba przyznać, że każda scena akcji w „SPECTRE” zapiera dech w piersiach, a to właśnie dzięki wybitnym ujęciom zastosowanym przez osoby odpowiedzialne za pracę kamer. Opad szczeny towarzyszy nam zresztą ciągle, gdyż nawet z pozoru proste do sfilmowania sceny dialogów prezentują się zaprawdę świetnie. Widoczne jest to zwłaszcza w przypadku rozmów Oberhausera (ha ha ha) z Bondem – maestria! Odpowiadający za muzykę Thomas Newman również dostosował się do poziomu swoich kolegów z ekipy – soundtrack perfekcyjny. Budowanie napięcia za pomocą dźwięków nie jest zadaniem łatwym jak pójście do sklepu celem nabycia bułeczek – kompozytor musi naprawdę udać się na trudną misję. Newman potwierdza jednak, że w swoim fachu jest jednym z lepszych. Olbrzymie brawa!






Czy zatem warto udać się do kina na „SPECTRE”? Jak widzicie, nie jestem Wam w stanie udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Jeśli kochacie serię tak mocno, jak ja, będziecie oczarowani. Jeśli jednak filmy z Bondem oglądacie wybiórczo, nie ogarniacie całej historii jego przygód, możecie wyjść rozczarowani (choć znam osoby, które wyszły równie zachwycone jak ja). „SPECTRE” jest filmem specyficznym, tego ukryć się nie da. To hybryda starego z nowym, realizmu z przegiętą akcją, szybkiej akcji ze scenami rozmów. Ja powiem Wam jedno – jeśli jest to pożegnanie Craiga z rolą, to nie mogło powstać nic lepszego. Jeśli jednak Daniel zdecyduje się jeszcze raz założyć smoking, to chyba wiem, w którą stronę pójdzie akcja i będę równie szczęśliwy. Bond powrócił i powrócił w stylu za którym tęskniłem – aż pójdę wsiąść do mojego Astona i postrzelać z rakiet do przeciwników. Dziękuję Samie Mendesie za to, że znów poczułem się jak małe dziecko, które pierwszy raz wkracza do świata 007! Dziękuję za te wszystkie odniesienia, dziękuję za ten humor, dziękuję za cały film! Wystawiam



9/10



z bardzo czystym sumieniem. Chrzanić drewnianą Seydoux, chrzanić gównianą piosenkę Smitha (ten gość powinien dostać ban na śpiewanie), chrzanić parę masakrycznie widocznych nielogiczności. James Bond ponownie jest WIELKI!










7 komentarzy:

  1. Ja też należę do miłośników serii. Niektórzy w dzieciństwie zachwycali się "Star Warsami", a ja wolałem oglądać w TV (po kilka razy) przygody agenta 007. I sentyment pozostał... Nie podzielam Twojego zdania na temat filmów z Connerym, w szczególności "Goldfinger" i "Thunderball" są rewelacyjne. W mojej ulubionej dziesiątce znajdują się zresztą po dwa filmy z każdym z odtwórców (poza Lazenbym rzecz jasna).
    Lubię "realistyczne" kino akcji, ale Bonda polubiłem za to, że jest kimś wyjątkowym. A tę wyjątkowość zapewniły mu przeróżne gadżety. Bez nich byłby agentem jakich wielu. Craig jako Bond niezbyt mi pasuje, ale "Casino Royale" podobało mi się tak bardzo, że go zaakceptowałem. Z kolei "Skyfall" jest dowodem na to, że Sam Mendes jako reżyser "bonda" to właściwy człowiek na właściwym miejscu. "Spectre" postaram się obejrzeć na dużym ekranie, ale może za tydzień, bo na razie mam napięty grafik.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale co złego było w filmie z Lazebym? Otrzymał do zagrania innego Bonda i mimo jego "drewniatowości" i tak powstał dobry film. Nie rozumiem powszechnego hejtu na tę produkcję. Dla mnie to taka "szóstka" - były gorsze "bondy", choćby "Quantum of Solace"...

      Usuń
    2. Moim zdaniem film z Lazenbym jest nudny i rozwleczony, jedynie zakończenie wyróżnia go pozytywnie.

      Usuń
    3. Mnie bardziej męczyło oglądanie "Żyje się tylko dwa razy", "Diamenty są wieczne", "Żyj i pozwól umrzeć", "Casino Royale" i "Quantum of Solace" - według mnie są to filmy słabsze od eksperymentu bondowskiego z Lazenbym.

      Usuń
  2. Dobra to zrozumiałam, że :D Warto obejrzeć Spectre, ze względu na nawiązania do poprzednich odcinków, eleganckiego załatwiania spraw i wybuchowych akcji, dla Craiga, który okazał się być dobrym aktorem (ja go uwielbiam, choć jeszcze nie widziałam Spectre ;p uwielbiam nawet w Casino Royale ). Za to rozumiem, że kobieta w tym odcinku jest drętwa. Czyli warto obejrzeć :) 9/10 u Wikinga to jak 20/10 u przeciętnego człowieka :D pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W przypadku Bonda to chyba jest jednak nie aż tak widoczne :P Przy "SPECTRE" widać, że dałem 9/10, gdzie średnia wynosi koło 6/10 :P

      Usuń
  3. Super wpis. Pozdrawiam i czekam na więcej.

    OdpowiedzUsuń