Po emocjach dnia wczorajszego, znaczy niewczorajszego, ale wczorajszego, bo wczoraj pisałem o niewczorajszym dniu, przyszedł czas na uspokojenie emocji. Sobota i niedziela to już praktycznie jedynie filmy, nic więcej. Czyli w sumie to, co powinno być najbardziej festiwalowe. Prócz wódki i piwa z blogerami. I prócz wczesnego wstawania. Zatem startujemy, bo jak dziś skończę to nie muszę kupować dwudziestu Milek! :D
(genialne przejście dla pieszych, prawda?)
Sobota - w moich ambitnych planach zakładałem, iż przez cały dzień będę oglądać filmy. Buahaha. Ale po kolei. Zaczęło się od warsztatów na których nie byłem, bo nie lubię warsztatów. Choć podobno mam czego żałować - no nic, raz się żyję i i tak jakoś nie żałuję. A co się stało potem? Cóż, opuściliśmy teren festiwalu w trakcie festiwalu (kara śmierci) i udaliśmy się do... kina na film "Legend". Ale zanim trafiliśmy do Manufaktury stało się coś, czego nie spodziewali się nawet Ci, którzy nie spodziewali się nawet Hiszpańskiej Inkwizycji. Tramwaj wiozący nas na seans stanął, sterujący maszyną wysiadł i oświadczył nam, że dalej nie pojedziemy, bo film kręcą. I ja w nim nie gram! Oczywiście olaliśmy tę informację, bo kto by się przejmował planem filmowym...
(Wiking Photography, wkrótce na fejsie :D)
No dobra, nie olaliśmy i udaliśmy się poudawać gapiów. Ulice zamknięte, masa dekoracji rodem z II Wojny Światowej, sporo statystów, którzy... nie wiedzieli w jakim grają filmie. Nie, nie żartuję. Tak samo chyba u nas kręcą filmy...
-W czym grasz?
-A nie wiem.
I potem na ekrany trafiają "polskie komedie romantyczne" i dziwimy się, że ktoś tam jeszcze chce grać. Ale pal licho - już wiem. Zwie się "Muzyka, Wojna i Miłość", jednak gwiazd produkcji, Stellana Skarsgarda (!) oraz Connie Nielsen, nie dostrzegłem. Parę fotek i parę wrzasków kierownika planu później udaliśmy się do kina. Oczywiście, na planowany seans się spóźniliśmy i postanowiliśmy udać się na kolejny. A co to oznacza? CZAS NA ŻAREŁKO. Parę kilogramów później wbiliśmy na salę kinową.
(źródło: the netinter)
"Legend" to show Toma Hardy'iego. I w zasadzie to powinno być najlepszym podsumowaniem całości. Gość przechodzi sam siebie, tworząc dwie wybitne, choć diametralnie różne, kreacje. Jest po prostu kosmiczny! Można się przyczepić fabuły (wątek Frances jest wybitnie głupi), można się przyczepić tego, że za mało jest tu gangsterki, można się nawet przyczepić, że słabo sportretowano życie Kray'ów - ale po kiego wafla?! Tom Hardy robi tu taką robotę, że nawet jakby to był film o starciu Godzilli z Janosikiem, to i tak oglądalibyśmy to z bananem na twarzy. No dobra, prócz wybitnego aktorstwa wspomnianego pana, otrzymujemy tu jeszcze kapitalny soundtrack oraz genialne zdjęcia, co nie zmienia faktu, że i tak wszyscy będziecie jarać się rolą Hardy'iego. Gość zniszczył w tym roku całą konkurencję - ba, nie widzę nawet aktora, który mógłby w 2015 za Tomem buty nosić. Mistrz mistrzów!
(źródło: necior)
Koniec laurki dla Hardy'iego, wracamy do rzeczywistości festiwalowej. Po przejażdżce spod Manufaktury do Wytwórni z Robertem Kubicą (bolid tego taksiarza osiągał chyba miliard km/h w ciągu sekundy - kocham szybką jazdę, ale ten ziomek pomylił ulicę z torem wyścigowym) trafiliśmy na pokaz filmu "W Piwnicy". I na tym powinien się opis tego filmu skończyć. Przepraszam - jestem uodporniony na różne fetysze, wiem, że przedziwność niektórych może równać się jedynie głupotom, które słyszę właśnie na debacie tych śmiesznych polityków w TV (a może obiecam dwa pierdyliardy złotych dla każdego obywatela i mnie wybierzecie?), ale wieszanie pod sufit za męskie genitalia nie powoduje, że skaczę z radości i jaram się filmem w którym to pokazują i opisują z detalami. Ten obraz pełny jest takich "smaczków", które zamiast bawić (taki był zamysł w paru momentach), ukazywać rzeczywistość, brzydzą i powodują chęć udania się do tualety w wiadomym celu. Ale, żeby nie było, że ten obraz jest totalnie zły - jest tu jeden ciekawy wątek. Ukazuje nam on starszego pana, który w piwnicy urządził sobie izbę pamięci... Adolfa Hitlera. Tu przynajmniej można się pośmiać, a nie stękać z bólu na myśl o tym, jak podległego dominy bolą męskie narządy rozrodcze. Omijajcie ten film, autentycznie Wam radzę... No chyba, że lubicie wisieć z genitaliami przy suficie, nie wnikam ;)
(źródło: internetek)
Czy potem było lepiej? Niestety nie - trafiłem na seans "Love", prawdopodobnie najbardziej przereklamowanego filmu w dziejach (nie licząc "Avatara", który w tym aspekcie jest daleko przed konkurencją). Serio - dopatrujecie się artyzmu w pornolu? Bo tak rzekł Wam reżyser? Jedyne, co tu jest artystyczne to przekoloryzowane kadry. Ten film to pusta wydmuszka, która na dodatek została zrealizowana w beznadziejnym 3D (no chyba, że jara Was wytrysk spermy wprost na okulary). Owszem, w "Love" zdarza się parę dobrych tekstów (o Francuzach i Europie), ale to jedynie drobne pierdołki, które za żadne skarby nie są w stanie obronić całości. A wiecie co jest tu najgorsze? Rozwleczone, na ok. 40 minut, zakończenie. Kiedy cieszymy, że film w końcu się kończy, on ciągnie się jeszcze w nieskończoność. To była prawdziwa katorga... Jak się cieszę, na Odyna, że nie wydałem kasy na bilet, kiedy to "dzieło" leciało w kinach... Inwestycja w reklamówkę na zakupy w Biedronce okazała się jednak lepszą decyzją.
(źródło: netek)
Na całe szczęście dzień ten kończył się pokazem filmu "The Stuff", który zorganizowali niezawodni ludzie z VHS Hell. Ten obraz to totalny paździerz, prawdziwy chłam... który kochamy jednak pełną piersią. Nic w tej produkcji nie trzyma się kupy, masa tu totalnie randomowych scen, aktorzy udają kłody, a główna bitwa kończy się zanim się rozpoczyna. Tylko, że w przeciwieństwie do "Love", czy "W Piwnicy", nikt nie wciska nam kitu o "artyźmie" i innych bredniach - my wiemy, że przyszliśmy obejrzeć totalny szajs i co więcej, wiemy, że będziemy zachwyceni. W tym roku pokaz VHS Hell nabrał jeszcze jednej mocy - film puszczany był z... lektorem na żywo! Tak, gościu stał i na miejscu wymyślał to, co mówią bohaterowie. Jeśli czyta to ktoś, kto był na pokazie, to tak, to ja byłem w trzecim rzędzie i tak, to ja ryczałem ze śmiechu. Jestem pełen podziwu dla Mateusza Gołębiewskiego, który odwalił kawał kapitalnej roboty - owszem, w środku trochę zabrakło pomysłu na dowcipy, jednak przez większość projekcji nie mogłem się uspokoić, a łzy zalewały moją twarz. Epickie przeżycie i kolejny dowód na to, że obecność ekipy VHS Hell musi zostać wpisana na stałe w program Festiwalu!
(Keja Pub - miejsce, które zalało nas alkoholem :D)
Po projekcji filmu nastał czas na sen. Ha ha ha, wiem, głupi żart. Nastał czas na piwo. Dwa. Pięć. Kolejne rozmowy, kolejne wymiany poglądów, kolejne litry piwa wlane do naszych pokali. Ale o tym już w osobnym wpisie, bo nie sądziliście chyba, że kompletnie pominę najważniejszy element Festiwalu, czyli spotkania blogerów! A nie umieszczę tego przecież w jednym wpisie z filmami! ;)
Po wyścigu taksówek (o którym też jeszcze przeczytacie), nastał czas na kimę...
(źródło: netkos)
Niedzielny poranek to już pakowanko i szykowanko na podróż. Niestety, przez inne zobowiązania nie byłem w stanie zostać na Gali Zamknięcia Festiwalu, na której jury wręczało nagrody w ramach konkursu etiud i animacji. Smuteczek :( Ale przed wyjazdem zdołałem jeszcze obejrzeć jeden film - "Miłość od pierwszego ugryzienia". Dzieło dobre, które jednak miało potencjał na zdecydowanie lepszą produkcję. Przez dłuższy czas to wesoła, świetnie prowadzona historia, która jednak w pewnym momencie staje się survivalowym słabiakiem. Zabieg nagłej zmiany narracji wypada wręcz fatalnie i aż szkoda, że dotyka to tak fajnie toczącej się fabuły. To tak, jakby ten film robiło dwóch reżyserów - jeden zrobił swoje, drugi swoje i bez wcześniejszych konsultacji połączyli obie części w całość. Mimo tak sporej wady, produkcja ta broni się dzięki świetnym, komediowym scenom, które prowadzą do tej głupiej zmiany koncepcji narracyjnej. Obejrzeć można, jednak szybko o tym filmie zapomnicie.
Potem już tylko pożegnania ( :( ), z buta na dworzec, w busa i do miasta przeznaczenia.
Tak końca dobiegł dla mnie Festiwal Kamera Akcja. Filmowo gorszy niż rok temu, jednak i tak bardzo udany. Dla tych ludzi, których tam spotykam, mógłbym jechać nawet na Antarktydę na Festiwal Żonglujących Sobowtórów Bolka i Lolka. Ale o nich, wszystkich, w kolejnym wpisie :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz