poniedziałek, 23 marca 2015

Wiking Recenzuje: "Była sobie dziewczynka"





Parę dni temu, w mojej skrzynce mailowej, czekał na mnie bardzo miły prezent. SPECTATOR, z którym mieliśmy okazję współpracować przy okazji naszego zlotu blogerów, ponownie zaoferował mi możliwość przedpremierowego obejrzenia "swojej" produkcji. Nie ukrywam, iż to dla mnie spore wyróżnienie i dlatego, bez najmniejszego wahania, propozycję przyjąłem. Czy zatem było warto poświęcić czas niemieckiej produkcji "Była sobie dziewczynka"?






Osobiście mam spory problem z takimi obrazami. Nie, nie dlatego, że nie ma tu Wikingów. Nie, nie dlatego, że nie latają tu rekiny. I nie, nie dlatego, że nie gra tu Katheryn Winnick. "Była sobie dziewczynka" porusza po prostu tematykę, która gości w filmach od wielu, wielu lat. Przewija się w wielu mdłych produkcjach, w takich "dziełach" grają podrzędni aktorzy (tak, gorsi nawet od tych z "The Room"), a na dodatek, przeważnie, człowiek zaśnie przed finałem i nie przekona się, czy przypadkiem na końcu ktoś nie wysadził wszystkiego w powietrze niczym Majkel Bej. Osoby, które liczą, że wbrew tematyce, w "Była sobie dziewczynka", główna bohaterka okaże się Jasonem Stathamem w spódnicy, mogą już przestać czytać ten tekst. Przykro mi, okazała się zwykłą nastolatką, co jednak... wbrew pozorom, jedynie pomaga tej produkcji.






Tak, to jeden z nielicznych filmów, gdzie nastolatka w roli głównej nie wkurza i nie ma się ochoty jej zastrzelić. Grająca główną rolę (uwaga: splot trudnych słów) Jasna Fritzi Bauer wypada na ekranie niezwykle przekonująco. Ogląda się ją przyjemnie, widać jej więź ze swoją bohaterką i co najważniejsze dysponuje dość sporym arsenałem min i nie musimy zgadywać kiedy jest jej smutno, a kiedy jest wesoła (co w przypadku jej amerykańskich "koleżanek" wymaga niezwykłych zdolności). Na dodatek sam się sobie dziwiąc stwierdziłem, iż ją znam - a z niemieckim kinem ostatnio mi nie po drodze! Parę lat temu miałem możliwość obejrzenia dość przeciętnego filmu "Barbara", gdzie ta młoda aktorka również się pojawiła i również wypadła bardzo przekonująco (choć i tak została przyćmiona przez niesamowitą Ninę Hoss, która "ciągnęła" ten film w niesamowitym stylu). Fajnie, że ta młoda dziewoja tak dobrze zaczyna sobie radzić na ekranie - może pójdzie śladem Alexandry Marii Lary lub Franki Potente i zrobi międzynarodową karierę? Bardzo jej tego życzę, bo widać, że potencjał aktorski drzemie w niej potężny. A co z innymi aktorami? Bywa różnie. Bardzo podobały mi się kreacje Heike Makatsch (którą część z Was może pamiętać z pierwszego "Resident Evil") oraz Aurela Mantheia (którego możecie kojarzyć tylko wtedy, gdy jesteście Niemcami i oglądacie filmy, których nie dystrybuują poza swój kraj) - grają z odpowiednim luzem. Gorzej wypada pan pchający koszyk na plakacie (Sandro Lohmann) oraz pani Barbie (Amelie Plaas-Link), którzy robią tu za zapchajdziury, tudzież za poruszające ustami roboty (albo ruchome jesiony - co kto woli). Tak naprawdę jest to jednak film Fritzi (dobra ksywa dla hip-hopówki), która dzieli, rządzi i strzela one-linery godne największych twardzieli kina akcji lat 80 XX wieku.






I właśnie te teksty stanowią drugą, największą siłę tej produkcji. Bo o ile sam scenariusz jest raczej przewidywalny, to o tyle dialogi są tu niezwykle błyskotliwe. Śmiechu jest co niemiara, cięte riposty są ostre niczym katana Toshiro Mifune, a sposób wprowadzania ich w "życie" jest niezwykle realistyczny. Z jednej strony zganię zatem Monheima i Rehbocka za wprowadzenie wielu, wtórnych względem innych podobnych produkcji, wydarzeń - no bo ileż można na ekranie oglądać te schematyczne podboje miłosne, czy konieczną śmierć jednej z postaci? Rozumiem, konwencja tego wymaga, ale trochę inwencji i taki pseudokrytyk jak ja, nie musiałby się tego czepiać. Z drugiej jednak strony, wspomniane dialogi dość mocno ratują tą przewidywalną historię i powodują, że przestajemy zwracać uwagę na schematyzm wydarzeń. Trudno jednak zgodzić się z klasyfikacją gatunkową tej produkcji - czy same teksty powodują, iż "Była sobie dziewczynka" jest komedią? Dla mnie, osobiście, podchodzi to bardziej pod komediodramat - ale co ja tam, taki mały żuczek, mogę wiedzieć... ;)






W filmie istotną rolę pełnią zmarli muzycy. Kurt Cobain (dziewczyny, możecie piszczeć), Jimi Hendrix, Amy Winehouse oraz Jim Morrison - to idole głównej bohaterki produkcji. Logicznym jest fakt, iż soundtrack powinien być zatem prawdziwą petardą... Cóż, budżet na zbyt wiele szaleństw chyba nie pozwolił... Owszem, muza całkiem fajnie oddaje ekranowe wydarzenia, nieźle współgra z większością scen, ale ja chciałem posłuchać Morrisona! No dobra, żart. Soundtrack jest naprawdę bardzo przyjemny, choć do moich klimatów mu daleko. Słucha się tego dobrze, muzyka stanowi istotną część układanki, a widzów uszy boleć nie będą. Co prawda, w paru miejscach, wrzuciłbym ostrzejsze brzmienia, bo i ekranowe wydarzenia na to pozwalały, ale widać, nie wszyscy Niemcy wiedzą, iż ich kraj znany jest w świecie muzyczny tylko dzięki jednemu zespołowi ;)






Czy mogę się przyczepić zdjęć? A nie mogę. Szkoda, bo lubię się czegoś poczepiać... Daniel (uwaga, trudne nazwisko, które połamie Wam język) Schönauer wywiązał się ze swojej misji rewelacyjnie. Zdjęcia są trzecim, po Fritzi i dialogach, największym plusem produkcji. Akcja została świetnie wykadrowana, kamera zawsze znajduje się w odpowiednim miejscu, a do początkowej retrospekcji zastosowano naprawdę ciekawy filtr. Operator wykonał swoją pracę na medal - dzięki niemu troszku mniej zwracamy uwagę na przewidywalność opowieści.






Najbardziej żałuję jednak tego, iż film nie trwał jakieś dziesięć minut mniej. W finale akcja zostaje na siłę wydłużona, co niestety, w tym przypadku, jest dość mocno widoczne. Nie zmienia to jednak faktu, iż seans zaliczam zdecydowanie do udanych. Owszem, "Była sobie dziewczynka" mogła być filmem lepszym, gdyby scenarzyści równie mocno skupili się na akcji, co na dialogach, ale i tak oczekiwałem chyba czegoś nudniejszego. Dzieło Monheima, mimo paru wad, uważam za produkcję, którą obejrzeć należy. Człowiek ma się z czego pośmiać, ma się nad czym zamyślić - niech Was nie zraża facet pchający wózek na plakacie! Udajcie się w najbliższy piątek do kin - nie będziecie żałować. Ja, z czystym sumieniem, wystawiam


7/10


i jeszcze raz dziękuję firmie SPECTATOR za możliwość obejrzenia tej produkcji przed premierą.







4 komentarze:

  1. Ale się czepiasz kolesia od wózka! Dobrze mu to wyszło, tzn. pchanie wózka mu całkiem wyszło;)
    A mimika głównej bohaterki - kto by tam spamiętał niemieckie nazwiska - właśnie słabo urozmaicona.. Pozbyła się skurczu brwi chyba tylko tańcząc z babcią. Btw. babcia genialna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Już mam je zaklepane, więc tak właściwie to są moje :D

      Usuń
    2. Właśnie ostatni z obiecanych został przygotowany :D

      Usuń