wtorek, 20 stycznia 2015

Wiking Recenzuje: "O Koniach i Ludziach"






O ile przy okazji "Drugiej Szansy" nie wiedziałem czego się spodziewać, to w przypadku "O Koniach i Ludziach" wydawało mi się, że jestem na seans przygotowany. Owszem, trailerów specjalnie nie oglądałem, ale opis fabuły przeczytałem, a sam fakt, iż to produkcja islandzka tym bardziej zachęcał do seansu. Wiecie, Wikingowie i te sprawy - nie w tym filmie nie goszczą, ale na tej wyspie sobie zamieszkiwali i to całkiem długo. Zresztą, co jest raczej oczywiste, jednym z moich największych marzeń jest zwiedzić Islandię i dzięki Spectatorowi choć na chwilę mogłem się tam przenieść... A jako, że kocham Tarantino i burzenie chronologii, to film, który oglądaliśmy na Zlocie Blogerów Filmowych jako pierwszy, pojawia się tu jako drugi. Zatem jak udała się moja wycieczka na tą tajemniczą wyspę?


Pisałem, że mniej więcej wiedziałem co obejrzę? Żartowałem - znaczy teraz piszę, że żartowałem, żebym wyszedł na filmowego Strasburgera. Film zupełnie zaprzeczył moim wyobrażeniom - w sumie jednak na piętnaście minut przed seansem mogłem już mniej więcej wiedzieć, co mnie czeka. Wszystko dzięki pani Dominice ze Spectatora, która w bardzo ciekawy sposób nakreśliła nam to, czego doświadczymy w czasie projekcji. Bo oto film "O Koniach i Ludziach" to jedno z najdziwniejszych dzieł, jakie dane mi było ostatnio oglądać...

O czym jest ta produkcja? Czy to wielowątkowo historia łącząca ludzi i konie? Czy to opowieść o patologicznej wsi na Islandii? Czy to totalnie zakręcona czarna komedia z przesłaniem? Tak naprawdę to mamy tu... wszystkiego po trochu. Jest tu trochę do śmiechu, trochę do zadumy i trochę do.. "Gwiezdnych Wojen" (ktoś chyba kochał Hoth). Benedikt Erlingsson, debiutujący tym filmem jako reżyser, chyba nie do końca sam wiedział, jak ma wyglądać całość. Nie, nie mówię, że to zły film, co to to nie! Po prostu to jedno z tych dzieł, które szukają swojej tożsamości i nie do końca ją odnajdują. "O Koniach i Ludziach" jednocześnie(!) śmieszy, brzydzi, nudzi i wciąga - tego wszystkiego doświadczycie w czasie tego, dość krótkiego, seansu.

W sumie jednak, dlaczego miałby być dłuższy? Osiemdziesiąt minut (bez napisów końcowych) to zdecydowane maksimum, które dało się z tego wyciągnąć. Wątki się zazębiają, wszystko zostaje wyjaśnione, a puenta okazuje się strzałem w dziesiątkę. Scenariusz, który również jest jego debiutem, popełnił Erlingsson. Widać, że swój zamysł miał - zdecydowanie jednak nie przekona on każdego widza. Akcja toczy się w małej, islandzkiej wsi, gdzie wszyscy wszystkich znają, choć niekoniecznie, wszyscy wszystkich kochają. W czasie projekcji zapoznajemy się z kilkoma, dobrze zazębiającymi się, historiami. Szkoda tylko, że utrzymują one tak nierówny poziom. Dwie świetne (traktor i wódka), dwie nijakie (Hiszpan i stosunek płciowy koni) i jedna bardzo słaba ("polowanie" na konia). Szkoda, że pomysł na ich kapitalne połączenie był, a fabularnie niektóre tak rozczarowały. Na szczęście, scenariusz, ma jeden, bardzo spory, atut - zakończenie. Puenta filmu jest niebanalna, dzięki niej wiemy, co tak naprawdę chcieli osiągnąć Islandczycy. Opinie na temat ostatnich minut będą bardzo rozbieżne, podobnie zresztą jak i o samej produkcji, jednak ja byłem zachwycony. Erlingsson w najlepszy możliwy sposób zakończył swoją historię, pokazując "całą prawdę" o koniach i ludziach. Szkoda, że tego polotu zabrakło mu przy niektórych wątkach... Nie ma jednak co już po nim tak "jeździć", bo scenariuszowe błędy w absolutnie fenomenalny sposób niwelują inne elementy produkcji.

Mam tu na myśli przede wszystkim zdjęcia! Moja piękna, tajemnicza, wymarzona Islandia wygląda po prostu przecudnie. Znaczy, jest tak tajemnicza, że już teraz urywam recenzję i lecę! A nie, jestem jedynie studentem i tego zrobić nie mogę. Ale spokojna Wasza rozczochrana, niedługo tam wyląduję. Nie wiem jak, ale wyląduję. Za te fenomenalne kadry odpowiada facet, którego imienia naprawdę nie można wymawiać, właściwie to wymówić, ale kto by się tam czepiał. Nazywa się Ber... Bergs... Bergsteinn... Dobra, ale nazwisko to już lepiej przemilczę. W "Top Gear" skończyłby jak Koenigsegg na tablicy wyników - jako "Bergsteinn Bjorawrkjawoitrnmawniornfiqowntgfioqwbson". Jedno zatem nie ulega wątpliwości - to typowy Islandczyk. A kto lepiej pokaże moc tej wyspy, jak nie jej rodzony obywatel? Powiem Wam jedno: kadry wbijają w glebę i jeszcze nas w tą glebę dociskają. Coś cudownego, pięknego, fenomenalnego! Islandio, nadpływam! Nawet wpław! Będę za pięć minut, tylko recenzję skończę!

Drugą, potężną, zaletą produkcji jest przewspaniała muzyka. Wyobrażacie sobie islandzkie klimaty? Nieee, tym razem nie metalowe! Wiem, że Islandia to Skálmöld (widziałem ich na żywo, łyso prawda?), a Skálmöld (aha, zapomniałem, że tylko ja ich tu znam :D) to Islandia, ale wyobraźcie sobie taką normalną, piękną, folkową wersję tej wyspy. Bez growlu, napieprzania w gitary i walenia w perkusję. Taki też soundtrack nam się tu serwuje. Muzyka fenomenalnie współgra ze zdjęciami tworząc jeden z najlepszych mariaży, jakie ostatnio widziałem. Kompozytor, którego nazwiska również nie da się wymówić, spisał się niesamowicie. Ale, w sumie, w czasie napisów końcowych mógł wrzucić Skálmöld :D

Ciekawie prezentuje się tu także aktorstwo. Pozwólcie, że Was kolejnymi nazwiskami katować nie będę. Pewnie przy pierwszym połamalibyście język, przy drugim mielibyście ochotę wrzucić mnie do bagażnika, a po trzecim utopić w Bałtyku. Nie zaryzykuję. Nie na co dzień ma się możliwość oglądania islandzkich aktorów gadających swoim pięknym językiem - dają radę. Zapewne o większości nigdy nie usłyszycie, bo w Ameryce umarliby na widok ich paszportów, ale może w Europie przebiją się do szerszej świadomości. Zwłaszcza, że w "O Koniach i Ludziach" wszyscy wypadają naprawdę dobrze. Nie ma tu słabego punktu, pomimo, iż znalazłoby się tu paru pustych, niczym moja głowa na egzaminie, jednowymiarowych bohaterów. Aktorzy to niwelują i nie zwraca się na to uwagi. 


Pewnie nieprędko zapoznam się z kolejnym islandzkim filmem. Tym bardziej cieszę się, iż miałem możliwość zobaczenia, również PRZEDPREMIEROWO, tej produkcji. "O Koniach i Ludziach" to produkcja niezwykle specyficzna, która nie każdemu do gustu przypadnie. Ja bawiłem się całkiem nieźle - jeśli chcecie sami się przekonać, jak odbierzecie ten film, udajcie się w lutym do kin i dajcie znać :) Islandia górą?




Ocena:

6,5/10




Polecam Wam również zapoznać się z recenzją Moniki z "In Love With Movies". Znajdziecie ją TUTAJ :) 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz