sobota, 21 listopada 2015

"Autorki"




Zastanawialiście się kiedyś, co by się stało, gdyby jakiegoś ważnego reżysera lub dramaturga zamknęli w więzieniu? Znaczy, przy obecnej władzy, zbyt tego sobie wyobrażać nie musicie, bo tacy ludzie skończą, prędzej czy później, w pierdlu, jeśli będą adaptować herezje (wg. Jarosława I Wielkiego) podobne do "Golgota Picnic". Ale odchodząc od wątku politycznego - co się dzieje z utalentowanymi "człowiekami" za kratami? Nie sławnymi, acz utalentowanymi. Na to pytanie odpowiada nowy dokument autorstwa Janusza Mrozowskiego.





(wszystkie fotosy za: spectator.com.pl)



"Autorki" to historia czterech pań, które poprzez popełnione w życiu błędy, wylądowały w więzieniu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu raczej troszku osób tam już przebywa, gdyby nie fakt, iż postanowiły wziąć udział pewnym "eksperymencie" -  miały napisać sztukę, opartą na swoich biografiach, która zostałaby później wystawiona przez grupę teatralną. Film Mrozowskiego śledzi je od momentu, gdy konspekt ten dopiero się rodzi aż do momentu samego przedstawienia.







Przyznam się bez bicia - fanem filmów dokumentalnych nie jestem, choć ostatnio przez parę dni zdarzyło mi się podobno (niektóre rzeczy lepiej pominąć - nie mają one jednak nic wspólnego z samym festiwalem i jego organizatorami) pracować przy biuletynie Festiwalu Off Cinema, który odbywa się w Poznaniu (samą imprezę gorąco polecam!). Także od kilku dzionków cały czas mam przed oczami jakiś film, w którym prawdziwi ludzie robią prawdziwe rzeczy w prawdziwym świecie. Nie powiem, troszku się wciągnąłem. Firma Spectator, przez kompletny przypadek, akurat w tym czasie, pozwoliła mi na przedpremierowy seans "Autorek". Zmotywowało mnie to, bym szybciej zasiadł przed ekranem. Na Odyna, ale ten tekst jest chaotyczny, ale cóż, życie trudnym bywa.






Wracając do seansu. Dzieło Mrozowskiego ma świetny punkt wyjścia, tego nie można mu odmówić - niestety, mam parę uwag, które spowodowały, iż produkcja ta nie do końca mnie kupiła. Przede wszystkim - czasem zbyt dużo tu chaosu. Tak, wiem, sam tu wprowadzam masę zamieszania. W "Autorkach" jednak bywa on czasem zbyt nieznośny. Świetne fragmenty, w których panie siedzą na polanie, opowiadają o sobie, przekrzykują się, sprzedają sobie fajne docinki, przeplatane są ze słabymi minutami odbywającymi się na początku ich "eksperymentu", kiedy to spotykają się one z promotorami ich projektu. Scen tych nie ma ich za wiele, jednak są okropnie nużące i strasznie wyrwane z kontekstu - w tym wypadku o wiele lepiej, zamiast pociętych retrospekcji, sprawdziłaby się formuła jednej, długiej, dzięki której łatwiej byłoby przez te momenty przebrnąć. Podobnie mam ze scenami odbywającymi się już w teatrze - nie czepiam się tu realizacji, bo ta jest kapitalna, acz wyrywkowego potraktowania tego, co dzieje się na scenie. Powiecie pewnie: "ale przecież to dokument i nie było szans, by przedstawić całość". Owszem, ale jeden wyrywek trwa kilka minut (przez co orientujemy się, jak wyglądało dzieciństwo jednej z pań), a inne po kilkanaście sekund (i kompletnie nie ogarniamy o co chodzi, musimy się domyślać), nie jest to fajne podejście. Ale kim ja jednak jestem, by pouczać dokumentalistów? Po prostu, wolałbym coś bardziej tradycyjnego niż takie szarpania materiałem.






Ale nie, żebym tylko "jeździł" po tej produkcji. Autora trzeba pochwalić przede wszystkim za dobór bohaterek. Cztery panie, cztery różne charaktery, cztery różne podejścia do tematu. Powiem tak: REWELACJA! "Więźniarki" kapitalnie się uzupełniają, każda ma swój charakter, każda miała inne problemy, ale i każda z tymi problemami sobie świetnie poradziła. Pisanie tekstu spektaklu było dla nich rodzajem katharsis - dzięki takiej formie, łatwiej poradziły sobie ze swoją przeszłością, choć łatwe zadanie to nie było. I tu trzeba pochwalić reżysera Łukasza Chotkowskiego i dramatopisarkę Magdę Fertacz, którzy byli opiekunami naszych bohaterek. Widać, że dzięki ich pomocy panie łatwiej przeszły tę próbę i dzięki nim dokonały rozliczenia ze swoją przeszłością. Kurczę, naprawdę chciałbym zobaczyć ten spektakl. Mrozowski otwiera przed kamerą bohaterki, powoduje, że widzowie nie pozostają obojętni na ich los - stają się one po prostu naszymi kumpelami. To się ceni - nie lubię dokumentów, w których oglądamy historię jakiegoś człowieka, która ani mnie ziębi, ani grzeje. "Autorki" nas bawią, skłaniają do refleksji, ukazują, iż nawet z najtrudniejszej sytuacji da się wybrnąć. Taki powinien być film dokumentalny - reżyser ma nie wjeżdżać z buta w los przedstawianej postaci, a przez delikatne rozmowy, ma otworzyć je przed kamerą. Mrozowski tego dokonuje, przez co jego film, naprawdę wiele zyskuje.






Na wielki plus zaliczyć tu trzeba również sposób realizacji. Kamera podąża za bohaterkami, one się przed nią nie krępują, a my możemy je podglądać w wielu, nie zawsze łatwych, sytuacjach. Kadry a'la Greengrass (śmieje się oczywiście, choć to on jest bezsprzecznie mistrzem stylu, w którym kamera podąża za bohaterem) sprawdzają się idealnie, a film, dzięki temu zabiegowi, zdecydowanie zyskuje na autentyzmie. Co ja wypisuję? Jak dokument zyskuje na realizmie? To znaczy, że już czas kończyć pisanie, bo wyjdzie zaraz na to, że wynalazłem żarówkę.






"Autorki" na nasze ekrany trafią czwartego grudnia. Czy warto je zobaczyć w kinie? Jako człek, który niezbyt zna się na tego rodzaju filmach, mogę rzec, że tak. Mimo swoich wad jest to produkcja, która za sprawą kapitalnych bohaterek, powoduje, że w wielu miejscach przymykamy oko na słaby montaż, a skupiamy się na nietuzinkowych postaciach, które lubimy już od pierwszych fragmentów. Wybór tym razem pozostawiam Wam.



Ocena:

6/10




Bardzo serdecznie dziękuję firmie Spectator za możliwość obejrzenia filmu przed kinową premierą.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz